Koszmar 18-latka, który wracał do domu z zakupami. "To jest dla nas wielki smutek i nieszczęście"

Koszmar 18-latka, który wracał do domu z zakupami. "To jest dla nas wielki smutek i nieszczęście"
Koszmar 18-latka, który wracał do domu z zakupami. "To jest dla nas wielki smutek i nieszczęście"
Źródło: Uwaga! TVN
18-letni Dmytro miał przed sobą całe życie i mnóstwo planów. Zaczął pracę, poznał dziewczynę, zapisał się na studia. Jednak w jednym, najmniej oczekiwanym momencie, wszystko się zawaliło. Wracając do domu, został przygnieciony przez kilkudziesięciokilogramowy fragment remontowanej kotłowni, który spadł z dachu. Jak do tego doszło i kto odpowie za śmierć 18-latka? Sprawie przyjrzeli się reporterzy programu Uwaga! TVN.

Uwaga! TVN. Tragiczny wypadek w drodze ze sklepu do domu

- Dmytro wyszedł z pracy i wracał do domu z zakupami. Pisał SMS-y ze swoją dziewczyną, z którą był umówiony na randkę. Przez ten wypadek jej ostatnia wiadomość do niego nie została odczytana – mówi Ivanna Gunder, kuzynka Dmytra. – Obok niego leżała reklamówka z zakupami – dodaje.

- Zobaczyłem, że coś leży na ścieżce. Krwi było sporo. Poszkodowany był nieprzytomny – relacjonuje Tomasz Kowalski, świadek.

"Dowiedziałam się z posta, że to on"

Przechodnie początkowo nie wiedzieli, kim jest nieprzytomny chłopak, który został zabrany przez karetkę.

- Obok niego leżał telefon komórkowy, ale był uszkodzony. Dodałam post na grupie osiedlowej z prośbą o pomoc w identyfikacji osoby poszkodowanej – mówi Dagmara Wyczałkowska, kolejna ze świadków.

- Dowiedziałam się z opisu posta, że to na pewno on – wspomina Tatiana Gunder, ciotka Dmytra. – Powiedziano mi, że spadła na niego konstrukcja metalowa z dachu – dodaje.

- Stan Dmytra jest ciężki. Przeszedł wielogodzinną operację, która uratowała mu życie, jednak wciąż pozostaje w śpiączce - mówiła Agnieszka Kuncka, ordynator Oddziału Intensywnej Terapii Mazowieckiego Szpitala Bródnowskiego.

"Element pieca ważył około 30 kilogramów"

Dmytro przyjechał do Warszawy dwa tygodnie temu, aby studiować informatykę. Zamieszkał z matką chrzestną i rozpoczął pracę w pobliskim sklepie, by wspierać rodziców pozostających w Ukrainie. Niestety, kiedy wracał z pracy, dwaj mężczyźni naprawiający kotłownię zrzucili z dachu ciężki element pieca.

- Od policji dowiedziałam się, że element pieca ważył około 30 kilogramów – mówi pani Dagmara.

"To dla nas wielki smutek"

Do Polski przyjechali ojciec Dmytra i jego wujek. Mężczyźni dostali 10-dniowe przepustki wojenne, aby mogli odwiedzić go w szpitalu.

- To jest dla nas wielki smutek i nieszczęście. Prosimy Boga, aby pomógł mu wyzdrowieć – mówił Vadim Sytaruka, wujek Dmytra.

- Nie jesteśmy w stanie ocenić, na ile pacjent jest świadomy. Wierzymy, że obecność bliskich osób wspomaga leczenie – stwierdziła ordynator Kuncka.

Czy teren remontu był odpowiednio zabezpieczony?

Polski przyjaciel rodziny od początku stara się ustalić przebieg wydarzeń. Przy pomocy drona udało się zarejestrować dach, na którym prowadzono prace.

- To jest brak wyobraźni i odpowiedzialności. Przepisy jasno mówią, że teren prac powinien być zabezpieczony. Jeżeli nie ma takiej możliwości, powinna być tablica informacyjna – mówi Radosław Wojnarowski, prezes Izby Inżynierów Budownictwa. – W sytuacji, gdy planowano zrzucić coś z dachu, jeden z pracowników powinien być na dole i zatrzymać ruch – dodaje.

- Z mojej perspektywy to miejsce nie było w żaden sposób zabezpieczone - twierdzi pani Dagmara. – Każdy z mieszkańców codziennie porusza się tą ścieżką, prowadzi ona do przystanku i do sklepu – dodaje.

Jeden z podejrzanych przyznał się do winy

Według naszych ustaleń tego dnia na dachu po wymianie pieca pracowało dwóch mężczyzn. Jeden zszedł przeparkować samochód, a drugi zaczął zrzucać zdemontowane części. Jako pierwszy z dachu został zrzucony 30 kilogramowy wymiennik ciepła.

- Przesłuchany w charakterze podejrzanego przyznał się do zarzucanego mu czynu. Twierdził, że wielokrotnie upewniał się, czy nikogo na dole nie ma, zanim zrzucił metalowy element. Nie zauważył poszkodowanego, który według jego zeznań wyszedł zza rogu budynku – relacjonuje Remigiusz Krynke, Prokuratura Okręgowa w Warszawie.

Na razie prokuratura opiera się na zeznaniach, a wizja lokalna ma pomóc w wyjaśnieniu sprawy. Ze zdjęć z drona wynika, że ścieżka, którą szedł Dmytr, jest oddalona od budynku na tyle, że dobrze ją widać z dachu.

- Widzimy, że nic nie blokuje tego widoku – wskazuje Mariusz Olczak., przyjaciel rodziny.

– Są sposoby na to, żeby bezpiecznie sprowadzić takie elementy na ziemię – mówi Wojnarowski.

Dmytr zmarł. Kto odpowie za ten wypadek?

Dmytro zmarł w środę o godzinie 20:20. Jego śmierć każe postawić pytania: Dlaczego robotnicy pracowali bez nadzoru? Kto miał zaplanować i kontrolować ich prace oraz zapewnić bezpieczeństwo podczas demontażu pieca?

- Obecnie ustalamy osoby, które w tamtym momencie się tam znajdowały – informuje prokurator Krynke.

Reporterka skontaktowała się z szefem firmy, której pracownicy przeprowadzali prace na dachu budynku. Jednak mężczyzna przez telefon odesłał ją do administracji osiedla.

- Umowa między wspólnotą a firmą konserwującą zakłada, że to firma konserwująca odpowiada za bezpieczeństwo tych prac. Nie było mowy o tym, że roboty na dachu będą miały jakikolwiek wpływ na teren zewnętrzny – stwierdził Marcin Celiński, wiceprezes zarządu Lux Dom.

Reportaże "Uwagi!" można oglądać na player.pl

Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.

Zobacz także:

podziel się:

Pozostałe wiadomości