Siła jest kobietą: Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyklu udowadniają, że siła jest kobietą.
Nauczycielka z powołaniem
Dominika Czerniszewska: Przez 30 lat pracowała Pani w oświacie. Uczyła religii, historii i wiedzy o społeczeństwie. Co stało za wyborem takiej ścieżki?
Małgorzata Krzywoń: To chyba moje powołanie. Bo nauczanie jest niewątpliwie moją pasją. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym inaczej.
Zdecydowała się Pani uczyć dzieci. Czy to oznacza, że ich los jest szczególnie Pani bliski?
Jest mi bardzo bliski. Zresztą kwestia nauki miała bardzo ważny wymiar w moim życiu, ale szczególnie ważna była relacja z dziećmi. Chciałam im przede wszystkim pokazać trochę inne spojrzenie na świat niż to, które prezentowane jest w szkole. Moim celem było przygotowanie najmłodszych do dorosłego życia. Uświadomić ich, że dobra finansowe oczywiście mają wpływ na to, jak będziemy funkcjonować, ale nie są najważniejsze. By nie kierowali się egoizmem, a zwracali uwagę na potrzeby drugiego człowieka. By rozsądnie dysponowali tym, co mają i widzieli wokół siebie innych.
To istotne cechy, o których niekiedy zapominamy.
Pamiętajmy, że żeby być człowiekiem, trzeba być uważnym na drugiego człowieka. Niezależnie od tego, czy jest się prawnikiem, lekarzem czy woźnym w szkole. Zawsze na lekcjach starałam się podkreślić to, że godność człowieka nie zależy od wykonywanego zawodu, tylko od tego, jak będziemy traktowali innych. Mówiłam dzieciom, że moi rodzice wychowali mnie w taki sposób, żeby darzyć takim samym szacunkiem zarówno profesora, jak i osobę sprzątającą oraz żebym nigdy nie myślała, że jestem pępkiem świata. Takie samo nastawienie przekazywałam uczniom. Chyba mi się to udało, bo wielu absolwentów pamięta o mnie, a nawet odwiedza.
Musi być Pani z nich dumna.
Jestem, i to bardzo. To są moje dzieci, które stawiam na równi z moim własnym synem.
A co na to syn?
Kiedy wybuchła wojna, pewnego dnia powiedział: "Mamo, gdybyś była zdrowa, to pewnie jeździłabyś teraz z transportem humanitarnym do Ukrainy". Doskonale wie, że lubię pomagać. Zawsze byłam trochę zwariowanym człowiekiem. Na studiach byłam wolontariuszką i zajmowałam się osobami chorymi na stwardnienie rozsiane oraz z niepełnosprawnościami. Miałam przyjaciółkę Marię, która jeździła na wózku inwalidzkim. Wtedy wydawało mi się, że spotkało ją wielkie nieszczęście. Natomiast, kiedy sama zachorowałam, zorientowałam się, że nie. Dzięki niej wiedziałam już, z czym się je ta choroba. Maria zawsze bardzo pozytywnie mnie zaskakiwała i dawała mi bodziec do działania.
Pamięta Pani moment, kiedy usłyszała diagnozę?
To był 2005 rok. Początki były zupełnie niewidoczne. Intensywnie się leczyłam, ale w 2014 zaczęłam chodzić o kuli. Później miałam balkonik. Natomiast po ostatniej wizycie w szpitalu moje zdrowie podupadło. Przeszłam koronawirusa, który osłabił moje mięśnie i usiadłam na wózku.
Jak się Pani obecnie czuje?
Trudno mi o tym mówić, jak to wygląda. Na pewno nie jest idealnie, ale się nie rozczulam. Najważniejsze jest to, żebym miała jeszcze trochę siły i mogła uczyć. Mam nadzieję, że po intensywnej rehabilitacji będę mogła wrócić do poprzedniej wersji mojej choroby.
Myśli Pani, że istnieje, choć cień szansy na powrót do szkoły?
Niestety, nie ma. Zresztą nie będę ukrywała, że praca w szkole wymaga zaangażowania fizycznego - bycia bezpośrednio z uczniem, sprawowania opieki nad nim w czasie przerwy. W moim przypadku to niemożliwe. Podczas ostatnich miesięcy mojej pracy nie miałam już dyżurów na korytarzu. Dyrekcja zwolniła mnie z nich. Dołożyła wszelkich starań, żebym mogła, jak najdłużej uczyć. Natomiast miałam bardzo przykre doświadczenia z lekarzem medycyny pracy. Kiedy chodziłam o kuli, nie chciał mi podpisać zgody na pracę w szkole. Stwierdził, że dla mnie nie ma już żadnej szansy na to, bym mogła pełnić swoje obowiązki.
To musiało być dla Pani bardzo trudne.
Było. Otarłam się o psychiatrię. Wpadłam w depresję, ale wszystko dobrze się skończyło. Przełożeni pana doktora stwierdzili, że to, co on zrobił, było "totalną głupotą". Wtedy trochę zwątpiłam w człowieka, ale na szczęście obok stanęli ludzie, którzy potrafili temu zaprzeczyć. Natomiast od tego roku szkolnego jestem na rencie.
Pomaga dzieciom z Ukrainy i Białorusi
Słyszałam, że zaczęła Pani uczyć w domu.
Zgadza się. Przewartościowałam swoje życie. Było to trudne, ale niewątpliwe pomogła mi w tym najbliższa rodzina, czyli mąż, mama, syn oraz przyjaciele i znajomi. Kiedy wybuchła wojna, zastanawialiśmy się w domu, co moglibyśmy zrobić. Najpierw przygotowaliśmy paczkę materialną. Później przez tydzień rozmyślałam nad przyjęciem osoby z Ukrainy, ale najbliżsi odwiedli mnie od tego pomysłu, ponieważ na co dzień sama potrzebuję pomocy. Mama jest w podeszłym wieku, chodzi o kuli, a mąż pracuje, więc nie daliby rady zająć się kolejną osobą. Sama nie poradziłabym sobie. Nie mogłabym, chociażby pojechać z nimi, by załatwić urzędowe sprawy. Jednej nocy bardzo długo rozmawiałam z Panem Bogiem, co mogłabym w zamian zrobić i wtedy wpadłam na pomysł, że będę uczyć za darmo języka polskiego osoby z Ukrainy. Postanowiłam wykorzystać swoje zdolności i to, że jestem osobą komunikatywną. Dodatkowo mam wiele szkoleń, kursów, które pozwalają mi prowadzić zajęcia z tego przedmiotu.
Zamieściłam ogłoszenie i pierwszymi osobami, które się do mnie zgłosiły, były trzy kobiety, które zapytały, czy mogę podjąć się nauki ich synów. Okazało się, że Rusłan, Denis i Maksim to fantastyczni chłopcy. Bardzo się z nimi zżyłam. Dużo rozmawialiśmy. Bardzo żałowali, że musieli zostawić swoje rowery niedaleko Kijowa. Dlatego postanowiłam tutaj, wśród mieszkańców Osowej Góry, zorganizować akcję. Poprosiłam o pomoc i znalazły się dla nich trzy wspaniałe pojazdy. Chłopcy bardzo się ucieszyli. Mogli wreszcie urządzać wyprawy rowerowe. Jeździli po okolicach i nawet do centrum Bydgoszczy. Następnie pojawili się uczniowie z Białorusi: Maksim i Paweł. Później poszło to już pocztą pantoflową.
Ilu obecnie ma Pani uczniów?
Około 20.
Wspomniała Pani, że dużo rozmawiała z Rusłanem, Denisem i Maksimem. Zdarza się, że podczas zajęć uczniowie opowiadają o koszmarze wojny?
Tak. Jeden z uczniów, chodzi do trzeciej klasy szkoły podstawowej i kiedy mieliśmy napisać o jego marzeniach, to pierwsze było: "Chcę wrócić do Ukrainy". Tak samo było w przypadku ósmoklasisty, który po przeczytaniu "Małego Księcia" miał napisać list do siebie. Jego koledzy idą na wojnę, a on uważał, że bezczynnie tutaj siedzi. Z kolei, kiedy poprosiłam 9-latka, żeby pokolorował plac zabaw, byłam przerażona. Proszę zobaczyć:
Ten chłopiec wrócił już do Ukrainy. Nie miałam możliwości, by dalej z nim współpracować, ale wydaje mi się, że praca psychologa będzie w tym przypadku bardzo potrzebna. Jego tata mówił, że nie przeżył bezpośrednio żadnej traumy związanej z wojną, ale środki masowego przekazu i rozmowy z rówieśnikami też robią swoje. Dlatego sama nigdy nie wypytuję. Mimo wszystko staram się pokazać świat w bardziej kolorowych barwach.
A jak się Pani odnajduje w tym smutnym dziecięcym świecie?
Mam w sobie pewną złość w stosunku do Rosjan. Irytuje mnie, kiedy słyszę, że czyjaś mama lub brat mieszka w Sankt Petersburgu czy blisko Moskwy i zupełnie nie wierzą w to, że w Ukrainie jest wojna. Czasami się zastanawiam, czy miałabym w sobie tyle siły, by pomóc Rosjanom. Doszłam do wniosku, że tak, ale tylko osobom, które zostały dotknięte niesprawiedliwością. Kiedy zgłosili się do mnie chłopcy z Białorusi, miałam ogromny problem z tym, by ich uczyć. Niepotrzebnie. Okazało się, że rodzice ściągnęli ich do Polski, by nie wpadli w pułapkę reżimu. Jeden z chłopców miał bowiem 17 lat, a drugi - 16. Tutaj udało się ich ochronić.
Jak wyglądają Pani lekcje?
Ze względu na to, że mam problemy z wchodzeniem po schodach, prowadzę lekcje w salonie. Natomiast na górze jest pokój, który spokojnie mógłby się zamienić w "klasę". Dlatego będę się starała o windę schodową. Zgłosiły się do mnie już dwie firmy. Jedna zrealizowałaby zamówienie za 35 tys. zł, a druga za 30 tys. zł. Zobaczymy, czy po nowym roku uda się dostać jakiekolwiek dofinansowanie. Wówczas mogłabym tam wstawić tablicę obrotową, którą otrzymałam od Fundacji Aktywizacja Oddział w Bydgoszczy, gdzie jestem wolontariuszką.
Na razie musimy sobie jakoś radzić. Na zajęciach mówimy wyłącznie po polsku. Wydaje mi się, że to jest najlepsza forma nauki. Chociaż znam język rosyjski, nie używam go. Jeśli kursant nie potrafi sobie przetłumaczyć, to tak długo go naprowadzam, aż zapamięta to słowo. Bardzo się cieszę, kiedy widzę, że Sasza, który od 6 miesięcy przyjeżdża do mnie, zaczyna sobie bardzo dobrze radzić. Ma jeszcze problemy z terminologią, która w szkole średniej jest dość trudna, ale co tydzień staram się mu tłumaczyć. Pomagam nie tylko z językiem polskim, lecz i z historii czy WOS-u, a niekiedy i z innych przedmiotów. To mi daje kopa do tego, żebym mogła robić coś więcej.
Przed jakimi wyzwaniami zawodowymi Pani stoi?
Mam kilkoro uczniów, którzy w tym roku szkolnym będą musieli zdawać egzamin ósmoklasisty. Mnie osobiście to troszeczkę przeraża. Część lektur dla naszych dzieci jest trudna, a co dopiero dla obcokrajowców. Dlatego na zajęciach czytamy je razem. Szukam odpowiedników, tłumaczeń ukraińskich. Przygotowuję również różnego rodzaju quizy, żeby w bardziej namacalny sposób pokazać im literaturę. Niestety system edukacji jest, jaki jest, ale nauczyciele i dyrektorzy na pewno starają się robić wszystko, co mogą. Często zdarza się jednak, że ci uczniowie giną w tłumie. Dlatego zapewniam ich, że jeśli mają jakikolwiek problem, mogą zawsze do mnie zadzwonić, napisać. Uczę też zdalnie. Jestem do ich dyspozycji.
Staram się zrobić dla swoich uczniów jak najwięcej. Gdy zbliżał się Dzień Dziecka, poprosiłam mieszkańców Osowej Góry, żeby pomogli mi w organizacji prezentów dla Ukraińców. Dostałam mnóstwo maskotek, książek itd. Każde dziecko, które przychodziło do mnie na zajęcia, otrzymywało podarunek. Były one niesamowicie ucieszone, bo ich zabawki zostały w domach ogarniętych wojną. Nie tak dawno przekazałam też swój wózek inwalidzki, który otrzymałam od znajomych oraz przygotowaliśmy paczkę z ciepłą odzieżą. Oczywiście, to tylko kropla w wielkim morzu, ale od takich kropel morze istnieje. W tych działaniach zawsze wspiera mnie rodzina. Gdyby nie oni, nie byłabym w stanie pomagać.
Najważniejsze, że nie jest Pani w tym wszystkim sama.
Zdecydowanie. Nie wszystkim w rodzinie się to podoba, ale to już ich problem. Może niektórzy myślą, że chcę zrobić zamieszanie wokół swojej osoby. Natomiast nie tędy droga. Nie tak ma wyglądać świat. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym stać bezradnie, bezczynnie i słuchać, że komuś źle się dzieje. Trzeba pomagać, bo nie wiemy, kiedy my, możemy się znaleźć w podobnej sytuacji. Oby nigdy.
Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@discovery.com Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.
Zobacz także:
- Szkolą ukraińskie psy, by pomogły dzieciom znieść wojenną traumę. "Chłopczyk w końcu pozwolił się opatrzyć"
- Dziennikarze "Superwizjera" TVN wyróżnieni za dokumentowanie wojny w Ukrainie. "To jest nasz obowiązek"
- Żołnierze uratowali staruszkę przed rosyjskim ostrzałem. "Biegnij, babciu, biegnij!"
Autor: Dominika Czerniszewska
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne