Zginęli w wypadku, osierocili trzech synów. Ratownik: "Miałem wrażenie, jakbym to ja zabrał matkę temu dziecku"

Uwaga! TVN: Zginęli w wypadku, osierocili trzech synów. Matka podejrzanego: „Myślę o nich bez przerwy”
- Takie wypadki pamięta się do końca życia – mówią strażacy, którzy jako pierwsi dojechali na miejsce koszmarnego wypadku pod Stalową Wolą. Młode małżeństwo zginęło na oczach swojego 2,5-letniego synka, który ocalał. Według najnowszych ekspertyz, podejrzany o spowodowanie czołowego zderzenia miał aż 2,89 promila alkoholu we krwi.

Czołowe zderzenie

W sobotnie popołudnie, przy deszczowej pogodzie, pędzące ze Stalowej Woli sportowe audi uderzyło czołowo w jadące z naprzeciwka kombi. Jechała w nim rodzina z małym dzieckiem. 37-letnia Marzena oraz jej mąż – 39-letni Mariusz zginęli na miejscu. Z doszczętnie zniszczonego auta cało wyszedł jedynie ich 2,5-letni syn.

- Samochody były rozbite do tego stopnia, że w jednym z pojazdów urwana była kolumna kierownicy. Ewakuowaliśmy dwójkę ludzi i przeszliśmy do resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Mimo naszego doświadczenia, wyszkolenia, użycia specjalistycznego sprzętu, byliśmy w tej sytuacji bezradni. Siła uderzenia była tak ogromna, że nie byliśmy w stanie tym ludziom pomóc – opowiada asp. szt. Marcin Gdula z Komendy Powiatowej PSP w Stalowej Woli. I dodaje: - Takie wypadki pamięta się do końca życia. Tego się nie da wymazać z pamięci.

Wypadek przeżył 2,5-letni, najmłodszy syn ofiar wypadku. Feralnego dnia skaleczył się podczas zabawy z rodzeństwem i potrzebna była pomoc lekarza. To właśnie podczas powrotu ze szpitala doszło do tragedii.

- Chłopiec płakał w trakcie badania. Wiadomo, to był duży stres, emocje i jacyś obcy ludzie coś z nim robili. Potem usnął, był cały czas pod naszą kontrolą. Chwyciłem go za rękę i on już nie chciał tej ręki przez całą drogę do szpitala puścić – opowiada Tomasz Ziemianin, ratownik medyczny ze Stalowej Woli

- Chłopiec chciał do mamy i pytał cały czas, czy ten wypadek to jego wina, czy zrobił coś złego – dodaje szer. Mateusz Perłowski z Wojsk Obrony Terytorialnej.

- Miałem wrażenie, jakbym to ja zabrał matkę temu dziecku. Byłem kierownikiem trzeciego zespołu ratunkowego i ja podjąłem decyzję o odstąpieniu od czynności medyczno-ratunkowych. Wiedzieliśmy, że tam się już nic nie da zrobić – wyznaje Tomasz Ziemianin.

Podejrzany

Według ustaleń prokuratury, pan Mariusz jechał prawidłowo swoim pasem ruchu. Tuż po wyjeździe z łuku drogi w jego samochód uderzyło czołowo sportowe audi. Jego kierowca Grzegorz G. wyprzedzał na podwójnej ciągłej i miał znacznie przekroczyć prędkość. Od razu pojawiły się również informacje, że mógł być pijany.

- Ten mężczyzna po naszym przyjeździe był przytomny. Podczas pierwszego badania urazowego, stracił przytomność i został zabrany przez karetkę. Nie było z nim żadnego kontaktu, czuć było alkohol. W samochodzie widać było porozbijane butelki po piwie – mówi asp. szt. Marcin Gdula

Grzegorz G. ma 37 lat, mieszkał niedaleko miejsca wypadku. Przez kilka lat pracował jako wysokiej klasy specjalista elektronik za granicą. W związku z pandemią wrócił do Polski.

- Usłyszał dotychczas dwa zarzuty – zarzut spowodowania wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym w stanie nietrzeźwości, a także zarzut prowadzenia samochodu osobowego w stanie nietrzeźwości. Mężczyzna nie przyznał się. Początkowo nie składał wyjaśnień, potem je złożył.

Sprowadzają się do negacji okoliczności przedstawionych w zarzutach. Tłumaczy, że nie spożywał alkoholu i prawidłowo poruszał się po drodze – mówi Jacek Węgrzynowicz z Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu.

"Idealnie dobrana para"

Pan Mariusz i pani Marzena znali się od kilkunastu lat, byli zgodnym i szczęśliwym małżeństwem. Osierocili trzech synów.

- Dla mnie to była idealna para pod względem dopasowania do siebie. To były dwie połówki całości. Dzielili pasje do motoryzacji, żona uczestniczyła w pasji Mariusza i bardzo go w niej wspierała – opowiada Adam Szprot, przyjaciel Mariusza i Marzeny.

Pan Mariusz był utytułowanym kierowcą. Ostatni puchar zdobył dwa tygodnie przed śmiercią.

- Mariusz był wybitnym kierowcą. Dbał o dziecko, miał świadomość, jak go wozić samochodem. Dzięki temu właśnie uratował swojego syna. To musiała być bardzo niecodzienna sytuacja. Jeśli byłaby szansa jakiejkolwiek reakcji, jestem przekonany, że Mariusz by to zrobił – dodaje Szprot.

Zdaniem matki podejrzanego, Grzegorz G. mógł jechać szybko, ale kobiecie trudno jest uwierzyć w to, że jej syn mógł być pijany.

- On wiózł piwo, po które pojechał. Nie wierzę w to, że był pijany – podkreśla pani Renata, matka Grzegorza G.

Prokuratura nie pozostawia złudzeń. Badania krwi wykazały 2,89 promila alkoholu. Sprawdziliśmy, czy Grzegorz G. miał już wcześniej na swoim koncie inne wykroczenia drogowe. Okazuje się, że pod koniec kwietnia policja zabrała mu prawo jazdy za przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym o 63 kilometry na godzinę. Mężczyzna odwołał się do sądu, a na czas rozprawy dokument został mu zwrócony.

- Dla tamtej rodziny to jest ogromna tragedia, a dla dzieci niewyobrażalna. Musimy żyć z tym bólem do końca życia, bólem tamtej rodziny też. Myślę o nich bez przerwy, to coś strasznego. Oglądałam nawet mszę pogrzebową tych państwa. Zapamiętałam jedno zdanie księdza: "Nie wiemy nic o tamtym człowieku z wypadku, ale za to wiemy wszystko o Mariuszu i Marzenie". To pięknie powiedziane, nie że to zabójca. Tylko nie wiemy nic o tamtym człowieku z wypadku – dodaje matka podejrzanego.

Szczegóły wypadku jednoznacznie może wyjaśnić zapis z dwóch wideo rejestratorów z samochodu Grzegorza G. Biegli jednak nadal nie wydali w tej sprawie opinii. Dziećmi Marzeny i Mariusza zajmuje się rodzina.

Zobacz także:

Autor: Karolina Kubicka

podziel się:

Pozostałe wiadomości