Siła jest kobietą: Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyklu udowadniają, że siła jest kobietą. Malwina Arcisz od 2006 roku mieszka w Irlandii, gdzie wraz z partnerem, Marcinem, wychowuje syna Maksia. Pracuje i prowadzi bloga na Instagramie, na którym pokazuje swoje "idealnie, nieidealne życie". Przełamuje stereotypy dotyczące chorych na raka piersi. Zamiast zamartwiać się w domu, publikuje ciałopozytywne posty i tańczy w deszczu. Poznajcie jej historię.
Walka z nowotworem piersi
Dominika Czerniszewska, dziendobry.tvn.pl: Kiedy wykryłaś guza?
Malwina Arcisz: Byłam świeżo upieczoną mamą, mój synek, Maksiu, miał wtedy 5 miesięcy. Guza wymacałam podczas samobadania pod prysznicem. Nie podejrzewałam jednak, że to rak. W mojej rodzinie nie było przypadków nowotworu piersi. Pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy to, że pokarm się zebrał. Następnego dnia poszłam na spotkanie dla kobiet karmiących, które organizowane były, co tydzień. Prowadziła je pielęgniarka laktacyjna. Powiedziałam jej o swoim przypadku, a ona doradziła mi masaże, okłady i poleciła, że jeśli to nie zniknie do tygodnia, żebym udała się do lekarza. Oczywiście, nie zniknęło, więc zapisałam się na wizytę do lekarza pierwszego kontaktu. Lekarka zbadała mnie palpacyjnie, ale nie mogła od razu wystawić skierowania do szpitala. Nie byłam w grupie ryzyka i wciąż karmiłam piersią. Wyjaśniła mi, że w związku z tym muszę wrócić za dwa tygodnie. Dopiero po tym czasie, jeśli się nie poprawi, skierują do szpitala.
Jak przebiegała zatem diagnoza?
Przebiegała tak, że nie podejrzewali nic groźnego. Wiele osób twierdziło, że jestem za młoda na raka. Miałam wtedy 32 lata, bez historii raka piersi w rodzinie. Guz od początku mnie bolał, a mówi się, że rak nie boli. Po tych dwóch tygodniach dostałam skierowanie do szpitala. Na wizytę z chirurgiem musiałam jednak czekać kolejny miesiąc.
W szpitalu również wykonano mi tylko badanie palpacyjne w obrębie piersi. USG miałam mieć wykonane dopiero na kolejnej wizycie. Taki system, nie dało się go obejść. Gdybym miała 35 lat, wszystkie badania zrobiliby mi jednego dnia. Nie chciałam czekać, więc poszłam prywatnie na USG do polskiej przychodni. Tam stwierdzono, że nie wygląda to za dobrze i otrzymałam skierowanie do szpitala. Niestety, tutaj na wszystko trzeba czekać. W Polsce można od razu pójść prywatnie na konsultację do onkologa, a w Irlandii takiej możliwości nie ma – potrzebne jest skierowanie.
A czas uciekał…
Minęły już trzy miesiące… Dopiero w grudniu przebadano mnie od A do Z. Jednego dnia zrobiono mi: USG, mammografie i biopsje. Przez ten czas guz w lewej piersi doszedł do takiego rozmiaru, że nie byłam w stanie nosić Maksa na rękach po tej stronie. Ból był nie do zniesienia.
Podczas tej wizyty usłyszałaś: "Nowotwór piersi"?
Jeszcze nie, ale wiedziałam, że jest już źle, bo kiedy robili mi biopsję, pani doktor powiedziała, że za 5 dni mam wizytę, na której zostaną omówione wyniki. Poleciła, żebym przyszła z osobą towarzyszącą. Przeczuwałam, że to na pewno nie jest nic dobrego. Choć łudziłam się, że to może nie jest nic złośliwego, szybko się usunie i będzie po sprawie.
Tak się nie stało. Przyszłam na wizytę i usłyszałam: "Rak piersi, potrójnie ujemny". Miałam już przerzuty do węzłów chłonnych. Cały świat mi się zawalił. Zatkało mnie. Starałam się jednak trzymać w ryzach. Do czasu, bo gdy podczas rozmowy, padło słowo: "chemioterapia", zaczęłam płakać. Pielęgniarka podała mi chusteczki, a pani doktor starała się wszystko dokładnie wyjaśnić. Narysowała mojego guza i oznajmiła, co mnie czeka. Słuchałam jej, ale w gabinecie byłam tylko fizycznie, w środku czułam, że się rozpadam.
Czy zgodnie z zaleceniem lekarki, przyszłaś do gabinetu z osobą towarzyszącą?
Byłam z moim partnerem Marcinem i naszym synkiem. Nie mieliśmy, z kim zostawić dziecka. Później pielęgniarka zabrała nas do pokoju, gdzie dokładnie omówiła plan leczenia: chemioterapia, operacja, radioterapia i odpowiedziała na nasze pytania, a następnie skierowała mnie na badanie krwi. Kiedy wychodziłam z laboratorium, zobaczyłam płaczącego Marcina, który ubierał Maksia. Nawet, teraz gdy o tym mówię, łamie mi się głos.
Spotkałam się z twierdzeniem, że na raka nie choruje tylko pacjent, ale jego cała rodzina.
To prawda. Choroba wywraca życie do góry nogami.
Zobacz wideo: Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi
I co było dalej?
Później już poszło z górki. Przed samymi świętami miałam zrobiony rezonans piersi i kolejne skany. 21 stycznia podano mi pierwszą chemię.
Jak zareagował na nią Twój organizm?
Na pierwszą – okropnie. Zaczęłam od schematu AC, potocznie zwaną czerwoną. Sam wlew minął zaskakująco dobrze i w miłej atmosferze. Jak to się mówi - "strach ma wielkie oczy". Problem zaczął się dopiero drugiego dnia. Totalnie poległam. Przez tydzień nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Gorączkowałam, co chwilę odpływałam i zasypiałam. Nie słyszałam płaczu dziecka. Nie miałam nawet siły podnieść ręki, o innych dolegliwościach już nie wspominając. Marcin był przerażony. Nie wyobrażał sobie dalszego leczenia. Na szczęście przy kolejnych chemiach było już trochę lepiej. W dniu dostawania chemii było ok, potem przez kolejne dni cierpiałam, ponownie dochodziłam do siebie. I tak w kółko. Brałam też zastrzyki na odporność, więc pojawił się ból pleców, kręgosłupa, kości. Były takie dni, że bez problemu przechodziłam 7 km, a innym razem nie mogłam podnieść się z łóżka. To jest sinusoida. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi.
Odczarować raka
Dla wielu kobiet walczących z rakiem trudnym momentem są wypadające włosy.
Włosy nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Powtarzałam sobie, że to tylko włosy. Był jednak moment, kiedy popłakałam się, patrząc w lustro, ale nie dlatego, że byłam łysa. Tylko cała ta walka zrobiła się realna, widoczna. Nie mogłam już przed sobą udawać, że to tylko zły sen. Widać było, że choruję. Poza tym nikt nie przygotował mnie na to, że podczas chemioterapii przytyję 25 kg. Przecież na filmach wszyscy są chudzi i "przytuleni" do toalety. Zawsze miałam bzika na punkcie figury i jak wiele kobiet przykładałam się do diety, treningów. Nigdy nie miałam nadwagi, a tu nagle przestałam mieć kontrolę nad swoim ciałem. Tyłam z tygodnia na tydzień. Patrzyłam na siebie i płakałam. Widziałam, jak moja skóra pęka, jak przestaję przypominać siebie. To był szok. Natomiast paradoksalnie, kiedy rak odebrał mi wszystko, co uważałam w sobie za kobiece i ważne, zrozumiałam co tak naprawdę się liczy i zaczęłam doceniać swoje ciało.
Na swoim Instagramie publikujesz dużo ciałopozytywnej treści. Jak udało Ci się przełamać tę barierę?
Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że jeśli będę unikać fotografii, a np. leczenie się nie powiedzie, to moje dziecko nie będzie miało żadnych wspomnień związanych ze mną. To był moment, kiedy przestałam się przejmować tym, jak wychodzę na zdjęciach, jak wyglądam. Po prostu przestałam się wstydzić siebie. Cieszyłam się każdą chwilą. Choroba wiele przewartościowała w moim życiu.
Swoją postawą inspirujesz wiele internautek.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się takiego feedbacku od kobiet. Od nas dużo się wymaga. Mamy być idealne: zawsze zrobione włosy, paznokcie i makijaż. Kiedy nie wyglądasz tak, jak ustawa przewiduje, zaczynają się plotki, komentarze i wiele kobiet się tym przejmuje. Dlatego zaczęłam też o tym mówić, bo zauważyłam, jak wiele kobiet chorujących na raka wytyka sobie, że tracą na kobiecości, seksapilu. Przejmują się bardziej wyglądem niż tym, że czeka je leczenie. Wmawia się nam, że kobiecość ma jakąś definicję albo że istnieją atrybuty kobiecości. Same wpędzamy siebie w kompleksy. Nie ma nic cenniejszego niż zdrowie i życie. Ciało jest nam dane do przeżywania, a nie oceniania. Czasami te priorytety tak są pomieszane w naszych głowach…
Niestety, pomimo licznych kampanii społecznych wciąż jesteśmy dla siebie krytyczne. Do swojej choroby podeszłaś bardzo świadomie, czy tę mądrość udało Ci się przekazać synkowi?
Miałam szczęście, że Maksiu był wtedy malutki. Dużo rzeczy jeszcze nie rozumiał. Bałam się jego reakcji, gdy zobaczy mnie bez włosów. Niepotrzebnie, bo zaczął mnie przytulać i śmiać się z mojej łysej głowy. Później to była jego ulubiona część mojego ciała. Lubił klepać w nią rączkami i całować. Nie lubił, jak nosiłam peruki i chusty. Uciekał ode mnie, gdy mnie w nich widział. Kiedy po raz pierwszy włożyłam perukę, którą miałam przepisaną na receptę, poczułam się bardziej chora, niż byłam. Wolałam siebie bez włosów.
Czy w tych trudnych chwilach otrzymałaś wsparcie od rodziny?
Z tego względu, że wybrałam leczenie w Irlandii, początkowo mogłam liczyć tylko na Marcina i przyjaciółkę. Gdy rodzinę ma się blisko, zawsze ktoś pomoże, przyjdzie, ugotuje. Natomiast rodzina mnie bardzo zaskoczyła. Mama z siostrą nie mówiąc mi o tym, ustaliły grafik przylotów na cały rok. Wymieniały się i bardzo mi pomogły. Już na początku leczenia pani doktor poleciła mi, żebym wzięła wolne w pracy. Żebym każdy dzień wykorzystywała na spacery i przebywanie z bliskimi. Tak zrobiłam, bo zdrowie psychiczne jest najważniejsze.
Brałaś pod uwagę leczenie w Polsce?
Przez chwilę się wahałam, ale wszyscy mi radzili, żebym została.
Po tym wszystkim, co Cię spotkało, miałaś żal do lekarzy, że tak długo czekałaś na diagnozę?
Trochę tak. Może gdyby od razu potraktowali mnie poważnie, to nie miałabym zajętych węzłów chłonnych. Miałabym też czas na zabezpieczenie płodności. Moja lekarka stwierdziła, że w pewnym momencie guz zaczął tak szybko rosnąć i przenosić się, że nie było na nic czasu. Dlatego potraktowali mnie mocną chemią. Najbardziej zabolało mnie lekceważenie środowiska medycznego. Z jednej strony, tyle się mówi o profilaktyce, a lekarze wciąż zbyt często traktują nas jak histeryczki, gdy domagamy się badań. Lekceważy się młode, ciężarne i karmiące piersią, zwłaszcza te bez historii raka w rodzinie. Dwa miesiące słyszałam, że to pewnie tylko zastój mleka. Natomiast, z drugiej strony medycy często mówią, że przychodzimy za późno, a kiedy przychodzimy wcześnie, nie zawsze podchodzą do nas poważnie i musimy czekać. Nie jestem jedynym takim przypadkiem.
Jak się obecnie czujesz?
Można powiedzieć, że dobrze. Jestem na etapie remisji. Leczenie się powiodło, ale rak w każdej chwili może wrócić. To trochę jak spacer po polu minowym. Niedawno miałam badania kontrolne i mam dwie zmiany w piersiach, które nie są jednoznaczne. W marcu czeka mnie kolejny rezonans. Pacjentem onkologicznym jest się do końca życia. Natomiast staram się żyć normalnie i nie myśleć o tym. Zdarzają się jednak momenty, kiedy nie mam nad tym kontroli. Zwłaszcza gdy dowiaduję się o śmierci którejś z Amazonek.
Zastanawiałaś się nad mastektomią?
Początkowo miałam mieć mastektomię i usuwane wszystkie węzły, ale chemioterapia zadziałała w 100 proc. i lekarka przekonała mnie do "oszczędzającej". W tym momencie czasami żałuję. Przez te nowe zmiany, rozważam mastektomię. Chyba byłabym spokojniejsza bez piersi
W Polsce każdego roku diagnozę "rak piersi" słyszy ponad 18 tys. kobiet. Choroba ta może dotknąć każdej z nas. Przypadek Malwiny Arcisz, niestety to potwierdza. Dlatego drogie kobietki różowy październik, to czas, kiedy przypominamy o badaniach profilaktycznych. Nie czekajcie, badajcie się!
Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@discovery.com
Zobacz też:
- "Siła jest kobietą". Lekarka wzięła udział w misji ratunkowej Afgańczyków
- "Siła jest kobietą". Choruje na SMA i jest pierwszą w Polsce modelką na wózku: "Przełamuję stereotypy"
- Rzadka choroba przykuła samotną matkę do łóżka. "Kiedy śmieję się, wyskakują mi żebra"
Autor: Dominika Czerniszewska
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne