Życie w domu dziecka
Dominika Czerniszewska: Dlaczego trafił Pan wraz z siostrą do domu dziecka?
Tomasz Ptasiński: Główną przyczyną był alkohol w domu.
Jak wspomina Pan pobyt w placówce?
Szczerze mówiąc, nie najgorzej. Ukształtowało mnie to. Nigdy nie spotkało mnie tam nic złego. Raczej dobre rzeczy, ale samo trafienie do domu dziecka to nie jest miłe wspomnienie.
Uwaga TVN
Jako starszy brat zaopiekował się Pan siostrą?
Siostra była malutka, jak znaleźliśmy się w domu dziecka. Musiałem się nią zaopiekować. Pilnowałem, by niczego jej nie brakowało. Inni nie bardzo się nami interesowali, więc nie miałem wyjścia. Mogłem jedynie liczyć na "ciocię" Justynę i jej męża Krzysztofa. "Ciocia" była pedagogiem resocjalizacyjnym i przez kilka lat pracowała w domu dziecka. Wraz z mężem dzieliła się swoim domem, rodziną i wspólnymi chwilami. Często zabierała mnie i siostrę na weekend. Chcieli nawet zostać naszą rodziną zastępczą i dać nam namiastkę domu. Liczyli na to, że nasi rodzice się otrząsną. Do dzisiaj jestem im za to wdzięczny i zawsze mogę na nich polegać. Natomiast udało się przekonać sąd i inne instytucje, że najlepiej nam będzie z babcią, która nie mogła zaakceptować, że jej córka jest uzależniona od alkoholu i nie zajmuje się dziećmi.
Co było dalej?
Kiedy skończyłem 18 lat, adoptowałem siostrę, bo babcia nie dawała już rady. Skończyłem szkołę i znalazłem pracę. Po drodze miałem trochę problemów z alkoholem. Nie będę ukrywał, że coś z przeszłości we mnie zostało. Na szczęście bliscy i przyjaciele wyciągnęli mnie z tego. Później poznałem obecną partnerkę Anetę. Zamieszkaliśmy razem. Urodził nam się syn. Byliśmy szczęśliwą rodziną. Wszystko układało się po naszej myśli… aż do wypadku.
Jak do niego doszło?
W zeszłym roku pojechaliśmy na wyczekiwany urlop. Po trzech dniach pobytu dowiedziałem się, że nieopodal w księgarni jest dostępna książka, której długo szukałem. Zostawiłem rodzinę w domku i pojechałem. Wróciłem szczęśliwy i resztę dnia spędziłem z nową lekturą. Przyszedł wieczór, dzieci poszły spać. Czuwał nad nimi sąsiad, a ja z Anetą poszliśmy nad jezioro na Kociewiu. Moja narzeczona się kąpała, a ja siedziałem na pomoście. Postanowiłem do niej dołączyć i skoczyłem. Byłem pewien, że jestem na końcu pomostu. Niestety okazało się, że byłem jedynie w połowie…
Złamany kręgosłup i paraliż czterokończynowy
Pamięta Pan, co działo się po skoku?
Nie straciłem przytomności, więc wszystko dokładnie pamiętam. Pomimo że jestem dobrym pływakiem, zacząłem się topić. Moja twarz była pod wodą. Próbowałem się obrócić, ale nie mogłem się ruszyć. Już wtedy zacząłem się domyślać, że coś jest nie tak. Na szczęście moja narzeczona szybko zareagowała, wyciągnęła mnie z jeziora i wezwała pomoc. Na miejsce miał przylecieć śmigłowiec, ale nie był dostępny w okolicy. Przyjechała karetka. Ratownicy potwierdzili moje obawy. Okazało się, że mam złamany kręgosłup i paraliż czterokończynowy. Zostałem przewieziony do szpitala, gdzie szybko mnie zoperowano.
Długo był Pan w szpitalu?
Ze szpitala klinicznego, w którym byłem operowany, od razu trafiłem do drugiej placówki na oddział rehabilitacyjny. Tam spędziłem 4 miesiące na rehabilitacji na NFZ, która nic mi nie dała. Stamtąd od razu pojechałem do prywatnej kliniki rehabilitacyjnej, co było bardzo kosztowne. Na miejscu wzmocniłem się fizycznie, ale to wciąż za mało.
A psychicznie?
Niedawno wróciłem do domu i szczerze mówiąc, nie jest za dobrze. Mieszkam na trzecim piętrze. Nie mogę wyjść z domu. Wciąż nie jestem w stanie samodzielnie się przesiąść z łóżka na wózek. Jestem częściowo sparaliżowany. Sprawność wróciła tylko w rękach – od piersi w górę. To mnie podłamuje, ale próbuję walczyć, bo mam dla kogo. Wynająłem prywatnego fizjoterapeutę. Przychodzi też jeden z funduszu. Potrzebuję jeszcze dużo czasu, siły, energii i pieniędzy.
Jakie są rokowania?
To jest trudne pytanie. Z neurologią nie jest tak, że po prostu ktoś powie: "Słuchaj, dwa lata i będziesz chodził". Tutaj jest - albo będę, albo nie będę. Lekarze i fizjoterapeuci mówią, że niby powinno się udać, ale nikt nie powie, że na pewno. Nastawiłem się już na życie na wózku. Jeśli się uda stanąć na nogi, będzie to miła niespodzianka. Wolę się pozytywnie zaskoczyć niż mocno rozczarować.
Walka o powrót do zdrowia
Wspomniał Pan, że potrzebuje jeszcze dużo pieniędzy. O jakiej kwocie mowa?
Bez rehabilitacji nie ma szans, żebym cokolwiek osiągnął, a niestety jest ona bardzo droga. W zasadzie wszystkie swoje możliwości finansowe już wyczerpałem. Zakup sprzętu, który jest niezbędny, podnośniki, wózek inwalidzki – to już jest 50 tys. złotych. Drugie 50 – to prywatna rehabilitacja w ośrodku. Chciałbym, jak najszybciej wrócić do pracy, bo mam możliwość wykonywać ją zdalnie, ale na tę chwilę zmuszony jestem prosić o pomoc. Moja narzeczona uruchomiła zbiórkę, na której widnieje ponad 40 tys. złotych, ale jest to zakłamane, bo pieniądze, które zostały z niej wypłacone na rehabilitację, nie są odejmowane z głównego licznika. Tak naprawdę na koncie jest tylko 5 tys. złotych, a za rehabilitację płacę 600 złotych tygodniowo, za leki 800-1000 złotych miesięcznie. Z pensji narzeczonej i mojego zasiłku chorobowego jest naprawdę ciężko to pokryć. Jakoś dajemy radę, ale w końcu te pieniądze się skończą.
Sam zawsze starałem się pomagać. Liczę, że karma wróci. Dlatego, jeżeli ktoś ma możliwość i ochotę mi pomóc, będę bardzo wdzięczny - ZBIÓRKA NA LECZENIE.
Posted by Kasia Młynarczyk on Tuesday, February 7, 2023
Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.
Zobacz także:
- 62 sieroty adoptowane po emisji reportażu w Dzień Dobry TVN
- Bohaterska 9-latka uratowała cioci życie. "Nie czuję, by to była wielka rzecz"
- Infekcja zmieniła ich życie w koszmar: "Pojechaliśmy na wakacje, a wróciliśmy z innym dzieckiem"
Autor: Dominika Czerniszewska
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne