Siła jest kobietą. 30-letnia Polka prowadzi dom dziecka w Kenii. "Często nawet nie wiemy, w którym roku się urodziły"

Archiwum prywatne
Archiwum prywatne
Agata Mwende Tylkowska od przeszło 10 lat samotnie przemierza świat z 5-kilogramowym plecakiem, integrując się z lokalnymi społecznościami. Wzdłuż i wszerz zwiedziła Stary Kontynent, Australię i Azję, aż w końcu dotarła do małej afrykańskiej wioski w Kenii, gdzie… powierzono jej prowadzenie domu dziecka.

Siła jest kobietą: Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyku udowadniają, że siła jest kobietą.

Agata Tylkowska w 2015 roku rozpoczęła w Afryce projekt na rzecz sierot. Dwa lata później przekształcił się on w Fundację w Polsce i Dom dziecka w Kenii. Jest koordynatorką świadomego wolontariatu i studiuje położnictwo, bo jej misją jest pomaganie dzieciom i kobietom na Czarnym Lądzie. I to dopiero początek, bo planuje budowę ośrodka dla dziewczynek, które zostały porzucone lub są niechciane. Lokalna społeczność nadała jej imię Mwende, czyli ta, która jest kochana.

Kobieta na rozdrożu, przemierzająca samotnie świat

Dominika Czerniszewska, dziendobry.tvn.pl: Jak rozpoczęła się twoja podróżnicza pasja?

Agata Mwende Tylkowska: Wyjechałam z Polski w wieku 19 lat (obecnie mam 30), żeby zarabiać w Niemczech i podróżować po świecie. Tego bakcyla złapałam od rodziców. Pierwszą wyprawę do Indii odbyłam z alternatywnym biurem podróży. Ta wyprawa w gronie "dzikich bab" (takie było motto), ośmieliła mnie. Zrozumiałam, ile świat ma mi do zaoferowania i jednocześnie zobaczyłam, że podróżowanie w zorganizowanej grupie - nie jest dla mnie. Zaczęłam więc jeździć sama. Nakład finansowy niewielki, dobroć ludzi - ogromna. I tak w Azji spędziłam łącznie około dwa lata.

Nie bałaś się?

Nie. Nie czułam też zagrożenia związanego z faktem, że podróżowałam sama. Nie było też takich sytuacji, z których musiałabym uciekać. Może oprócz konfliktu lokalnego, który zastał mnie w Wietnamie, ale wówczas cofnęłam się, by wybrać inną drogę przekroczenia granicy. Natomiast wszystkim kobietom mówię, że bardzo ważna jest pewność siebie. Zdradza nas to, w jaki sposób chodzimy, mówimy, gestykulujemy. Dla potencjalnego złodzieja stajemy się ofiarą przez swoją postawę. Wiadomo, że łatwiej jest kogoś okraść, kto jest zgarbiony i przytłumiony niż kobietę, która idzie pewnym siebie krokiem. W każdą podróż wybierałam się bez cennych rzeczy materialnych. Miałam jedną parę butów, dwie pary spodni, plecak. Łącznie 5-7 kg. Wszystko w stonowanych kolorach. Zabierałam też malutki telefon (bez ładowarki, wystarczał mi na 3 miesiące na jednej baterii), który uruchamiałam raz w tygodniu, żeby sprawdzić, czy ktoś nie próbował się ze mną kontaktować. Wówczas smartfony nie były jeszcze popularne, więc raz na dwa tygodnie korzystałam z kafejki internetowej, by wysłać maila do rodziny, że wszystko OK. Dopiero kiedy leciałam kilka lat później do Australii, pożyczyłam smartfona od koleżanki, by mieć dostęp do Internetu. Inaczej ta wyprawa byłaby bardzo droga, a tak mogłam na bieżąco wyszukiwać moich gospodarzy m.in. na Couchsurfing.

Bez towarzysza podróży i regularnych rozmów z rodziną… Nie czułaś się samotna?

Nigdy (śmiech)! Niesamowicie wielu ludzi spotykałam na swej drodze. I to nie tylko lokalną społeczność, ale podróżników z całego świata, którzy wybrali ten sam sposób zwiedzania, co ja.

Bardzo mi to odpowiadało, bo my się łączyliśmy. Na przykład podczas jazdy autobusem zdarzało się pytanie: "Masz nocleg?". A ja na to: Nie mam. "To wynajmijmy sobie pokój. Będzie taniej". Większość tych przygodnych znajomości w Azji kończyła się tak, by zaoszczędzić te 2,5 dolara, bo pokój kosztował 5, łączyliśmy się z kimkolwiek. Zależało nam na tym samym. Czasami następnego dnia każde szło w swoją stronę, a czasami te znajomości były na kilka dni, bo np. jechaliśmy w tym samym kierunku. Ogromnym komfortem było to, że w każdej chwili mogłam odejść od poznanej osoby, bo np. nie nadawaliśmy na tych samych falach, a czasem było tak, że w chwili rozstania czuliśmy smutek.

Ponadto podróżując z drugą osobą, poświęcamy jej dużo uwagi. Często też wspieramy się na niej, więc oprócz radości i odpowiedzialności, którą dzielmy, wiele rzeczy nam umyka. Tak samo jak z aparatem fotograficznym. Zamiast skupić się na tym, co tu i teraz, patrzysz się w obiektyw. Czasami żałuję, że nie mam zbyt wielu zdjęć z Azji, ale nie do tego stopnia, abym to chciała zmienić. Dlatego że moja uwaga była poświęcona przestrzeni i ludziom wokół mnie. Mogłam czerpać z tego tyle, ile tylko "moje ja" mi pozwalało. Tym samym budowałam "moje ja", dzięki ludziom, doświadczeniom i napotkanym historiom. Podróżowanie samemu jest super!

Łączyliście się, by zaoszczędzić na noclegu. Czy wystarczyło Ci zatem pieniędzy, które zarobiłaś w Niemczech?

Na miejscu nigdy się nie zatrudniałam. Pieniędzy mi starczało, ale skrupulatnie oszczędzałam. Wyliczałam sobie minimum i tego się trzymałam. Żyłam bardzo skromnie. To jest dość proste, chociażby to łączenie noclegów czy jedzenie z lokalną ludnością. Oczywiście czasem chciałam zrobić coś więcej, np. nurkować i na to kompletnie nie miałam funduszy, ale kwintesencją moich podróży byli "lokalsi". Ludzie bardzo otwierali się przede mną. Chcieli pomagać, byli bardzo gościnni. Niektórzy wpuszczali mnie do swych domów, proponowali nocleg.

W jakim języku komunikowałaś się z lokalną społecznością? W Azji angielski nie zawsze bywa przydatny…

Wyjeżdżając, znałam język niemiecki, który w ogóle nie był przydatny. Nauczyłam się troszeczkę azjatyckiego angielskiego. Później, kiedy leciałam do Australii, pytali mnie, z którego kraju w Azji jestem (śmiech). Tymczasem podczas podróży nie ma barier. Wychodzę z założenia, że jak się chce, to można całą historię opowiedzieć mową ciała. Wystarczy odwaga i wyjście do ludzi. Oczywiście jakieś podstawy trzeba znać, by odnaleźć się, chociażby na lotnisku, ale można się do tego przygotować. Przed wyjazdem szukałam na blogach podróżniczych porad i te najcenniejsze zapisywałam sobie na kartkach np.: "Gdzie jest ambasada?", "Jak się na dostać z/na lotnisko i zrobić to bez taksówki?", wraz ze zwrotami w lokalnym języku typu: "Nie jem mięsa". Drukowałam też mapki najważniejszych dla mnie miejsc.

Dziś można to wszystko wpisać do wyszukiwarki, ale wtedy nie miałam takiej możliwości. Cieszę się, że swoją przygodę rozpoczęłam wcześniej, a nie teraz, gdy zbyt wiele rzeczy mogłoby mnie rozpraszać. Wówczas poznawałam ten świat wyłącznie dzięki lokalnym ludziom i swojej odwadze.

Przygoda z Afryką

Azja, Australia…, a kiedy nastąpiło powitanie z Afryką?

Afryka to znak w moim życiu. W pewnej chwili w podróżach przestałam czuć tę adrenalinę. Brzmi to trochę brutalnie, ale nie znaczy, że poznawane miejsca zaczęły mi powszednieć. Nie czułam jednak już tych emocji, ekscytacji. Zaczęłam się zastanawiać - i co teraz? Wróciłam znów do Niemiec, Bawarii i próbowałam znaleźć odpowiedź. Długo nie musiałam czekać, bo po kilku dniach zadzwoniła do mnie siostra z informacją, że od paru dni jest w Kenii i czy bym do niej nie przyleciała? Kupiłam bilet i trzy dni później byłam już w Afryce. Moja siostra poleciała tam odwiedzić kenijskich znajomych – głównie lekarzy. Ona wyjechała po 10 dniach, a ja zostałam jeszcze na dwa tygodnie. Przez ten czas poruszałam się po różnych kenijskich wioskach z grupą zaprzyjaźnionych osób, które jeździły po różnych ośrodkach, w tym domach dziecka, by nieść pomoc sanitarną. Pewnego dnia zaproponowali mi, żebym pojechała z nimi pograć w piłkę z dziećmi w malutkiej wiosce Kathonzweni. Nie trzeba było mnie namawiać.

Archiwum prywatne

Trzy dni później musiałam wracać do Polski, ale myślami wciąż byłam przy podopiecznych. Nie spałam dobrze przez kilka nocy. Cały czas rozmyślałam, jak mogę im pomóc. To nie był pierwszy raz, kiedy widziałam biedę i ludzi w potrzebie, bo w Kambodży i Indiach dzieci również są bardzo pokrzywdzone, ale wówczas po raz pierwszy pomyślałam o podjęciu próby pomocy. Dałam sobie dwa miesiące na stworzenie projektu na rzecz sierot. Zorganizowałam zbiórkę. Zebrałam 3-4 tys. złotych na działania na miejscu, Ze swoich oszczędności sfinalizowałam koszty podróży i poleciałam na 3 miesiące do ośrodka, po wcześniejszym uzgodnieniu z miejscowymi pracownikami socjalnymi. Chciałam pobyć z tymi dziećmi i zobaczyć, czy moja pomoc ma sens. Po tym czasie wiedziałam już, że chcę spróbować.

Archiwum Fundacji Moyo4children

Co było dalej?

Wróciłam do Polski i zaczęłam szukać wolontariuszy, ludzi, którzy chcą mi pomóc w projekcie. Razem udało nam się naprawić dach w domu dziecka, zakupić materace, łóżka, zasadzić rośliny, a gleba tam nie sprzyja urodzajowi. Po prostu takie małe rzeczy, które były im potrzebne. Po 2 latach podczas podróży do Gruzji poznałam lekarza, który powiedział: "Założymy fundację". Tak zrobiliśmy. Nazwaliśmy ją MOYO4CHILDREN. "Moyo" w języku suahili oznacza "serce", czyli w wolnym tłumaczeniu "serce dla dzieci". Ośrodek nie był prowadzony przez nikogo! Pozostawiony sam sobie. Pracowały w nim z dobrej woli osoby z kenijskiej pomocy socjalnej. Zapytały mnie, czy bym nie przejęła prowadzenia domu dziecka. Byłam w szoku, jak to? Mam tylko małą fundację, a w ośrodku było już wówczas 60 dzieci. Powiedziałam, że spróbuję zrobić, co w mojej mocy, ale niczego nie mogę obiecać. Dla nich to była… wystarczająca odpowiedź.

Podjęłaś rzuconą rękawicę. Jak rozwinęłaś fundację MOYO4CHILDREN?

Natrafiając na kolejne osoby dobrej woli, zrodziły się też różne pomysły. Jeden z większych zrealizowanych projektów to adopcja na odległość – jedno z największych wsparć finansowych, jakie w tej chwili mamy. Osoba czy rodzina z Polski swoimi darowiznami sponsoruje naukę i utrzymanie dziecka. Oprócz tego projektu było wiele drobnych inicjatyw typu zorganizowanie bogatej biblioteczki, założenie paneli słonecznych, rozprowadzenie wody. Rozpoczęliśmy również świadomy wolontariat.

Na czym to polega?

Organizujemy wyjazdy wolontariuszy z Polski. Aby się na niego dostać, trzeba spełnić kilka warunków. Przed podpisaniem umowy, organizujemy dwa spotkania w cztery oczy. Dlatego, że niektórzy zgłaszają się do nas z własnymi problemami i chcą jechać do Kenii, by je rozwiązać lub się wyleczyć, a nie nieść realną pomoc. Z kolei inni myślą, że to my płacimy wolontariuszom. Nie bierzemy żadnych pieniędzy za to, że z nami jedziesz, ale jesteśmy małą fundacją, dlatego należy sfinansować sobie lot, wizę i jedzenie (to ostatnie w formie symbolicznej opłaty). Świadomy wolontariat polega też na tym, że osoba, która decyduje się na niego, powinna pomyśleć, w jaki sposób może pomóc dzieciom, jaki projekt zrealizować dla ośrodka. Trzeba się do niego przygotować merytorycznie i logistycznie. Zawsze zachęcamy też wolontariuszy do zbiórki pieniędzy w swoim otoczeniu, by później na miejscu mogli wykorzystać te fundusze. Zaznaczam – wolontariusze, nie ja.

W ten sposób powstały np. nowe szafki dla dzieci, bo stare były już w opłakanym stanie, albo np. rozprowadzenie wody po ośrodku. Jeden z wolontariuszy powiedział: "Można byłoby ją podprowadzić do łazienki, by te dzieci nie nosiły baniaków za każdym razem, gdy chcą się umyć". To są takie małe rzeczy, które bardzo wiele dają. Na to właśnie są przeznaczane te zebrane fundusze. Niestety, my jako fundacja non-profit nie mamy pieniędzy, by sfinalizować projekty wolontariackie. Na miejscu wprowadziliśmy również restrykcyjne zasady, a za ich nieprzestrzeganie można "wylecieć". Nie wolno pić alkoholu, palić i stosować samowolki, czyli opuszczać wioskę bez poinformowania nikogo. Biorę odpowiedzialność za wolontariuszy, więc muszę zadbać o ich bezpieczeństwo. Dlatego prosimy, by uprzedzali nas, że wychodzą gdzieś, np. na 2 godziny. Jak nie mamy tej informacji, to nie wiemy, czy mamy już wszcząć alarm, dzwonić do ambasady…

Archiwum prywatne Fundacji Moyo4children

Teraz, gdy jesteś w Polsce, kto opiekuje się domem dziecka?

Dwie kenijskie wolontariuszki i dwóch pracowników-kucharzy, którzy opłacani są ze wspólnoty kościelnej. Nasza fundacja jest świecka, ale budynek i ośrodek, którym zarządzamy, był wybudowany na terenie kościoła. Dlatego ta wspólnota kościelna sezonowo angażuje się w pomoc dzieciom i np. dostarcza jedzenie.

Kiedy wracasz do Kenii?

W przyszłym miesiącu. W niedalekiej przyszłości planujemy wybudować rodzinny dom dziecka dla dziewczynek. Mamy już projekt architektoniczny i kosztorys. Ten obecny jest koedukacyjny i widzę, że to się nie sprawdza. Nasze dzieci są po traumatycznych przejściach, część była wykorzystywana seksualnie. To są dzieci z ulicy, sieroty, porzucone przez rodzinę. Często nawet nie wiemy, w którym roku się urodziły. Niektóre wywodzą się z rodzin patologicznych i powielają te zachowania. Poza tym, czy jako młoda kobieta, będąc po gwałcie, chciałabyś zostać umieszczona w ośrodku, w którym przebywają mężczyźni? Myślę, że żadna z nas nie czułaby się do końca bezpiecznie, a to jest podstawowa potrzeba. Pomimo że pomiędzy pokojami jest zachowany ogromny dystans, to i tak masz z tyłu głowy, że w budynku jest płeć męska. Nie chcę demonizować mężczyzn, tylko zwrócić uwagę na istotę problemu. Zasięgnęłam opinii specjalistów, czy to dobry pomysł, bo nie chcę też wyrządzić krzywdy dzieciom, że zamykam je w "żeńskim klasztorze". Po dyskusjach ostatecznie dochodziliśmy takiego samego rozwiązania. Chcemy dać im poczucie bezpieczeństwa i miłość oraz odbudować ich silną, kobiecą sylwetkę. One mają w sobie straszne poczucie winy. Obwiniają siebie, za to, że zostały zgwałcone. Niestety lokalne społeczeństwo też wywiera na nich taką presję.

Rozważacie prowadzenie terapii dla kobiet, edukacji seksualnej?

Jak najbardziej. Nie zmienię mentalności Kenijczyków, ale uważam, że to w kobietach jest siła i to one są m.in. w stanie wyprowadzić kraj z ubóstwa i obrzydliwej korupcji. Dlatego chcemy je kształcić, edukować, odbudować siłę ich kobiecości. Jeśli to zrobimy, one będą mogły przekazywać wiedzę swoim dzieciom, a być może ich synowie będą z większym szacunkiem podchodzili do płci żeńskiej. Studiuję również położnictwo w Polsce, by pomóc kenijskich kobietom. W Kathonzweni i sąsiednich wioskach ten zawód jest nieznany lub ekstremalnie bagatelizowany. Tam zazwyczaj porody odbierają pielęgniarki, a w wioskach akuszerki. Niekiedy te porody są brutalne i niehigieniczne. Dlatego moim celem jest szkolenie. Tylko nie w taki sposób, że ja biała tutaj przychodzę i wszystko wiem najlepiej. Zamierzam pokazać im proste rzeczy, jak chociażby chwyty położnicze Leopolda, gdzie leży łożysko, jakie są objawy tego, że dzieje się coś złego. Od innych położnych z misji wiem, że mało która akuszerka zna takie rzeczy. Projekt szkoleń położniczych chciałabym połączyć z ratownictwem medycznym. Moim planem jest wieloletnia działalność i powtarzalność, bo jednorazowe to są rękawiczki medyczne (śmiech). Do tego potrzebni są wolontariusze i ludzie dobrej woli. Więcej na ten temat na stronie fundacji.

Archiwum prywatne Fundacji Moyo4children

Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@tvn.pl

Zobacz także:

Siła jest kobietą. Mama-strażak o pracy w podziale bojowym: Jak szłam na służbę, syn pytał: "Mamo, ale nic Ci się nie stanie?"

Maria Kalesnikava - symbol walki o wolną Białoruś - od miesięcy jest w więzieniu. "Pod prysznic może pójść raz w tygodniu"

Ciężka praca pielęgniarki z oddziału covidowego uwieczniona na zdjęciu. "Wraca z nocki, od razu idzie do dziecka"

Zobacz wideo: Polscy lekarze ratują dzieci w Rwandzie

Autor: Dominika Czerniszewska

podziel się:

Pozostałe wiadomości