Traumatyczne wspomnienia Polki trzykrotnie roniącej: "Moje dziecko zostało spalone z odpadem medycznym"

Pusta kołyska
Wyznanie Polki trzykrotnie roniącej
Źródło: Peter Dazeley/Getty Images
Poroniła trzykrotnie. Pierwszy raz w szpitalu w wieku 25 lat. Całą noc stękała z bólu. Nikt do niej nie zajrzał. Nad ranem trzymała martwe dziecko na dłoni. – Pielęgniarka wzięła je w papier i wyszła. Mnie tak zostawiła – wyznała w cyklu "Siła jest kobietą".

Siła jest kobietą: Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyklu udowadniają, że siła jest kobietą.

* Na prośbę naszej rozmówczyni jej imię i nazwisko nie zostały podane.

Płakała, błagała, żeby ratowali jej dziecko

Dominika Czerniszewska: 40 tysięcy Polek każdego roku traci ciążę. Pani trzykrotnie doświadczyła poronienia…

M.: Po raz pierwszy w lutym 2010 roku. Miałam wtedy 25 lat. Przez pierwsze tygodnie ciąża przebiegała podręcznikowo, natomiast pewnej środy zaczęłam się źle czuć. Bolała mnie głowa i gardło. W czwartek udałam się do lekarza ogólnego, który stwierdził, że jestem przeziębiona i przepisał mi tabletki. W piątek dostałam bardzo wysokiej gorączki. Siostra niezwłocznie zawiozła mnie do ginekolożki, która prowadziła moją ciążę. Podczas badania USG dziecko się ruszało, ale lekarka poinformowała mnie, że ze względu na infekcję jest ryzyko poronienia. Powiedziała: "Proszę asekuracyjnie zgłosić się do szpitala. Jest weekend, więc nie będzie przepełnionego oddziału i lekarze na pewno pomogą". Mówiła o tym bardzo spokojnie, więc nawet nie brałam pod uwagę, że coś takiego może się wydarzyć, ale posłuchałam i pojechałam. Na izbie przyjęć dowiedziałam się, że jestem w trakcie poronienia. Na dzień dobry usłyszałam: "Jajo płodowe schodzi, jest infekcja wewnątrzmaciczna". Płakałam, błagałam, żeby ratowali moje dziecko, ale to nic nie dało.

Zaopiekowano się Panią?

Zaprowadzono mnie do 5-osobowej sali, w której leżały trzy kobiety w ciąży i pacjentka po operacji usunięcia macicy. Wolne łóżko zajęłam ja - będąca w trakcie poronienia. Całą noc stękałam z bólu. Nikt do mnie nie zajrzał. Kobiety z sali pytały mnie, czy mają wezwać pomoc. Odpowiedziałam, że nie.

Dlaczego?

Z korytarza dobiegał płacz roniącej kobiety, a pielęgniarki darły się do niej: "Będzie łyżeczkowanie". Przestraszyłam się, że mi za chwilę też powiedzą, że będę miała wyciągane dziecko. To był 14. tydzień ciąży.

Rozumiem, że nie została Pani poinformowana w szpitalu, jak przebiega proces poronienia?

Nie. Przez całą noc miałam regularne skurcze, a rano poszłam do łazienki, usiadłam na toaletę i po prostu urodziłam dziecko na dłoń. Było widać żebra, paluszki, nóżki, główkę, zamknięte oczka. Pamiętam, że krzyczałam: "Moje dziecko, moje dziecko" i przyciskałam dzwonek. W końcu przyszła do mnie pielęgniarka z pretensjami: "Czemu pani dzwoni? Pewnie światło chciała pani włączyć". Faktycznie obok dzwonka był włącznik świata, ale zszokowana i zapłakana krzyczałam dalej: "Moje dziecko, moje dziecko". Wtedy weszła do toalety, westchnęła, wzięła dziecko w papier i wyszła.

A Panią tak zostawiła?

Tak. Dopiero, jak przestałam obficie krwawić, doczłapałam się do łóżka. Później w znieczuleniu miałam łyżeczkowanie.

Miasto Kobiet odcinek 13. Rozmowa o stracie dziecka

Źródło: TVN
Miasto kobiet odcinek 13. Urodzenie martwego dziecka
Miasto kobiet odcinek 13. Urodzenie martwego dziecka
Miasto Kobiet odcinek 13. Pierwsze poronienie dziecka
Miasto Kobiet odcinek 13. Pierwsze poronienie dziecka
Miasto Kobiet odcinek 13. Praca mimo poronienia
Miasto Kobiet odcinek 13. Praca mimo poronienia
Miasto Kobiet odcinek 13. Poród w Dzień Matki
Miasto Kobiet odcinek 13. Poród w Dzień Matki
Miasto Kobiet odcinek 13. Długie starania o dziecko
Miasto Kobiet odcinek 13. Długie starania o dziecko

Otrzymała Pani wsparcie psychologiczne?

Przez tydzień patrzyłam w ścianę. Praktycznie nie było ze mną kontaktu. Lekarze przychodzili, mówili do mnie, a ja nic. Przebąkiwali: "Może przyślemy do pani psychologa", ale nikt się nie zjawił. 7 dni leżałam z kobietami w ciąży i dopiero ostatniego - na prośbę męża - doczekałam się neuropsycholożki, która powiedziała: "Wiem, co będzie z płodem".

Chciała Pani to wiedzieć?

Nawet nie chciałam wiedzieć, jakiej jest płci, ale kiedy wezwano mnie do sekretariatu, oświadczono mi, ot tak, że był to 10-centymetrowy płód płci męskiej i jeżeli chcę zarejestrować dziecko, to muszę wybrać imię - tu i teraz. Byłam w ogromnym szoku. Natomiast neuropsycholożka powiedziała mi, że dziecko zostanie spalone z odpadem medycznym lub ewentualnie mogę je pochować. Biłam się strasznie z myślami. Nie wyobrażałam sobie grobu dziecka. Kiedy dotarło do mnie, że chcę je pochować, było już za późno. Moje dziecko zostało spalone z odpadem medycznym. Szkoda, że wcześniej nikt mi nie powiedział, że jest możliwość pochówku.

Serce nie bije

Przeżyła Pani osobistą tragedię. Udało się po niej podnieść?

Tylko dzięki mężowi i mojej siostrze, którzy byli dla mnie bardzo dużym wsparciem. Myślę, że depresja też odegrała swoje. Po wyjściu ze szpitala korzystałam prywatnie z pomocy psychologa. Specjalista wytłumaczył mi, że dziecko miało szansę się ze mną pożegnać, kiedy trzymałam je na dłoni. To mi trochę pomogło. Natomiast prawie rok dochodziłam do siebie. Po dobitnych słowach siostry wzięłam się w garść. Gdy wróciła mi miesiączka, zaczęliśmy z mężem starać się o kolejne dziecko, ale głowa nie pozwalała mi zajść w ciążę. Dopiero w lutym 2011 roku się udało, ale znów poroniłam.

W którym tygodniu?

To był 7-8. tydzień. Podczas pierwszej wizyty powiedziano mi, że serce nie bije. Od razu zostałam skierowana do szpitala. Znów był to piątek, ale tym razem usłyszałam w placówce, żebym odpoczęła w weekend i zgłosiła się w poniedziałek. Pomijając poronienie synka, to były najgorsze dwa dni w moim życiu. Czekałam jak na skazanie. W poniedziałek podano mi leki, oczyścili macicę i zrobili łyżeczkowanie.

Po tych doświadczeniach moje marzenia o macierzyństwie zeszły na drugi plan. Kupiliśmy z mężem szczeniaka i - jak to zwykle bywa – w maju 2011 roku zaszłam w nieplanowaną ciążę. Niestety sytuacja się powtórzyła. Zaczęłam plamić, więc pojechałam na izbę przyjęć. Lekarka nie zrobiła mi USG, tylko pomacała po brzuchu i kazała brać lek na podtrzymanie ciąży. Sęk w tym, że i tak go przyjmowałam ze względu na ciążę wysokiego ryzyka przez wcześniejsze dwa poronienia. Kilka dni później poszłam na rutynową kontrolę do mojej ginekolożki. Okazało się, że ciąża zatrzymała się na etapie 6. tygodnia (to oznacza, że kiedy M. była na izbie, ciąża już się nie rozwijała - red.) Niedługo potem wróciłam do szpitala z potwierdzeniem martwej ciąży.

Z perspektywy czasu ma Pani żal do medyków?

Zabrakło mi diagnostyki i profesjonalnego podejścia lekarzy. W szpitalu przyjmowali wówczas taśmowo: poronienie, wyczyścić, wypchać, następna. Zero jakiejkolwiek pomocy, totalna znieczulica, nie wspominając już o wsparciu psychologicznym. Oprócz ginekolożki prowadzącej nikt nie wykazał się empatią. Kobieta roni i zostaje z tym sama.

Myśli często powracają do traumatycznych wydarzeń?

Często. To siedzi głęboko. Neuropsycholożka ze szpitala mówiła, że przez miesiąc będę miała intruzje [wtargnięcie niechcianych, przykrych wspomnień - red.] Miesiąc? Minęło 13 lat, a wciąż mam przed oczami, jak siedzę w toalecie i widzę to dziecko na ręku. Każdy fragment tego ciałka, każdą minutę z tych 3-4 dni. To nigdy nie minie. Jestem już z tym pogodzona, ale przyznam szczerze, że zdarza mi się płakać. Luty jest zawsze trudnym miesiącem. Dobrze, że mamy już marzec.

Pochówek płodów i kontrowersyjne leczenie

Wspomniała Pani, że pomocne okazały się słowa specjalisty: "Dziecko miało szansę się ze mną pożegnać". Czy w pozostałych przypadkach też tak było?

Inaczej. Wyczytałam gdzieś o polach pamięci i wraz z mężem udaliśmy się do zakładu pogrzebowego w celu pochowania płodów. W samym pochówku nie uczestniczyliśmy. Pracownicy wszystkim się zajęli. Pojechali do prosektorium, by pobrać szczątki. Tak naprawdę to były strzępki po łyżeczkowaniu. Spoczęły w Poznaniu. Ponoć spopielone dzieciątka znajdują się w jednym grobie, na którym wyryte są imiona i nazwiska. Chciałam mieć tę świadomość, że gdzieś one są. Miałam żal do siebie, że pierwsze dziecko tam nie trafiło, ale wtedy nie wiedziałam, że jest taka możliwość. Natomiast cieszę się, że drugie i trzecie dziecię ma swoje miejsce. Bardzo mi to pomogło.

Odwiedziła Pani grób?

Nie, nie wyobrażam sobie przeczytania imion i nazwisk dzieci na grobie. Mimo że minęło 8-10 lat, ból wciąż jest. Myślę, że kiedyś tam pójdę, ale jeszcze nie teraz.

Czy lekarze doszukiwali się przyczyny poronień?

Po drugim poronieniu miałam zlecone badania krwi pod kątem zespołu antyfosfolipidowego. Dodatkowo miałam podejrzenie podwójnej macicy, ale lekarz z samego USG nie był w stanie stwierdzić, jak duża jest wada. Badanie wskazywało, że powinnam zajść w ciążę i ją donosić, a z badań krwi nic nie wyszło. Po trzecim poronieniu ginekolożka prowadząca rozłożyła ręce i powiedziała, że nie ma takich kwalifikacji, by mi pomóc. Poleciła, żebym najpierw udała się do szpitala, a potem do specjalistycznej kliniki w Łodzi. W szpitalu od lekarza usłyszałam: "Pani jest przypadkiem patologicznym. Musi pani radzić sobie sama. Proszę poszukać informacji w Internecie". Odwróciłam się na pięcie i wyszłam zapłakana.

Co było dalej?

Zawsze wiedziałam, że chcę mieć dzieci. Po poronieniach rozważaliśmy z mężem adopcję. Zaparłam się jednak i powiedziałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zostać mamą. Obiecałam sobie, że dopóki ktoś mi wprost nie powie, że dzieci nie mogę mieć, to się nie poddam. W Łodzi lekarz dał nam nadzieję. Spróbowaliśmy i się udało. Codziennie przyjmowałam zastrzyki w brzuch. W ciągu dwóch ciąż było ich ponad 700. Do tego trudne szczepionki immunologiczne z limfocytów od obcych ludzi, operacja macicy. To był jakiś hardcore [coś, co wykracza poza zwykłe granice danego zjawiska – red.]. Teraz, jak o tym myślę, to było zupełnie inne życie i inna ja, ale dałam radę.

I to po raz kolejny. Mogłaby Pani przybliżyć kulisy leczenia?

Trafiłam prywatnie do profesora, który pracuje też w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Zajmuje się dosyć kontrowersyjną metodą wszczepienia limfocytów. Potwierdzono u mnie wcześniejsze przypuszczenia, czyli nie miałam odporności ciążowej. Mój organizm traktował ciążę jak wroga. Do tego podwójna macica. Okazało się, że mam ogromną przegrodę i żadnej ciąży bym nie donosiła. Maksymalnie do 24. tygodnia, więc musiałam przejść operację. Ponadto wyszło, że mam potworny zespół antyfosfolipidowy. Dlatego zaczęłam przyjmować zastrzyki z heparyny. Prawdopodobnie drugie i trzecie dzieciątko się udusiło, bo miało za mało tlenu. Lekarz powiedział, że każda z tych trzech przyczyn uniemożliwiała donoszenie ciąży.

Ta metoda limfocytów i szczepionek immunologicznych polegała na tym, że jechałam rano z mężem do Łodzi. Na miejscu pobierano od niego 100 ml krwi, preparowali limfocyty i po południu wszczepiali mi je pod skórę. Po paru miesiącach wracało się na badania krwi, żeby zobaczyć, na jakim poziomie mam odporność. Niestety okazało się, że mąż nie może być jedynym dawcą i muszę otrzymywać szczepionki pulowane, czyli miesza się krew od wszystkich mężczyzn, którzy tego dnia ją oddali. Każdy mąż/partner oddawał 100 ml krwi. Oczywiście wszystko było przebadane na obecność HIV itd. Mimo wszystko ta metoda nie jest do końca przyjęta w środowisku medycznym, ale mi pomogła. Donosiłam ciążę, więc nie żałuję. To wszystko było bardzo kosztowne. Jedynie operację miałam na NFZ. Nie ukrywam, że pieniądze z zasiłku pogrzebowego poszły na to, by mieć kolejne dzieci. Zresztą do dzisiaj spłacamy leczenie, ale to już nieważne. Jestem szczęśliwą mamą dwóch córek.

Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@discovery.com Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.

Zobacz także:

Autor: Dominika Czerniszewska

Źródło zdjęcia głównego: Peter Dazeley/Getty Images

podziel się:

Pozostałe wiadomości