Zanim Jezus zmartwychwstał, zając już biegał po polach, a ludzie malowali jajka na czerwono, wierząc, że chronią przed chorobą, złym okiem i… nieurodzajem. Nim pojawiła się święconka, wiosnę witano ogniem, wodą i wrzaskiem – topiąc kukłę zimy, smagając się wierzbą i tańcząc wokół płonących stosów. Brzmi znajomo? Jasne. Tylko dziś robimy to grzeczniej, w pastelach, z koszyczkiem i babką w tle.
Dalsza część tekstu poniżej:
Horoskopy i astrologia
Wielkanoc, jaką znamy, to bardziej kolaż niż oryginał – sklejona z mitów, obrzędów i symboli, które miały swoje życie na długo przed chrześcijaństwem. Jajko, palma, ogień, woda, zając – każdy z tych elementów ma swój pogański rodowód. I każdy opowiada tę samą historię: że ciemność się kończy, światło wraca, a życie – choć poobijane i zmarznięte – znów pnie się w górę.
Wielkanoc czy Ostara? Kto był pierwszy?
Zacznijmy od kalendarza, bo on nigdy nie kłamie. Wielkanoc nie ma jednej stałej daty – przeskakuje z marca na kwiecień, jakby nie mogła się zdecydować. Ale ten chaos ma sens: święto zmartwychwstania przypada na pierwszą niedzielę po wiosennej pełni księżyca, czyli zawsze tuż po równonocy. A równonoc to przecież moment absolutnie symboliczny – dzień zrównuje się z nocą, ciemność przestaje wygrywać. Dla dawnych ludów to był czas przełomu: końca zimy i początku życia. Dlatego chrześcijaństwo, zamiast walczyć z kalendarzem natury, idealnie się w niego wpasowało. Nowe życie? Odrodzenie? Idealnie – tylko że wcześniej świętowano je z zupełnie inną obsadą bogów.
Bo zanim pojawił się Jezus, była Ostara – germańska bogini wiosny, światła i świtu. Nazywano ją też Eostre i to właśnie od niej – nie od ewangelii – wzięło się słowo Easter, czyli angielska Wielkanoc. W przekazach pisanych pojawia się tylko raz, ale za to bardzo konkretnie: mnich Beda Czcigodny pisał w VIII wieku, że dawni Anglosasi czcili ją w miesiącu nazwanym od jej imienia. Składali jej ofiary na powitanie wiosny, dziękowali za życie, które znowu ruszało w obieg. Z nią wiązano też zająca i jajko – symbole płodności i odrodzenia – i to nie dlatego, że były „słodkie”, tylko dlatego, że były potężne. Potrafiły tworzyć życie – jedno z brzucha, drugie z niczego. Magia w czystej postaci.
Wspólny mianownik? Prosty: światło wraca. Dni się wydłużają, ziemia pachnie mokrą trawą, a ludzie – niezależnie od epoki – mają potrzebę to uczcić. Czy nazwiesz to Ostarą, Paschą, Nowruzem czy Jarymi Godami, i tak chodzi o to samo: że świat znów działa. Że można wyjść z ukrycia, zdjąć zimę z pleców i zacząć od nowa. A jeśli przy okazji pomalujesz jajko, zapalisz ogień albo zjesz coś, co ma kształt słońca – to tylko znak, że twoja intuicja nadal pamięta, jak to się robiło, zanim przyszedł katechizm.
Jajko: niepozorne, a najstarsze
Jajko to taki niepozorny bohater – wygląda jak białe nic, a mieści w sobie cały wszechświat. I to dosłownie. W wielu mitologiach świata to właśnie jajko było początkiem wszystkiego – kosmosu, bogów, życia. U Persów świat narodził się z kosmicznego jaja, u Greków też. U Słowian jajko symbolizowało płodność, potencjał i odrodzenie – bo przecież z tej małej skorupki wychodziło coś żywego, prawdziwego. Nic dziwnego, że obchodząc powrót wiosny, ludzie sięgali po coś, co z natury jest mikroskopijnym cudem. I nie, nie potrzebowali do tego gotowego barwnika ani instrukcji z Pinteresta. Po prostu wiedzieli, że jajko to życie w pigułce – i traktowali je jak coś świętego.
Zanim ktoś wymyślił koszyczek i serwetkę z barankiem, jajka malowali już Słowianie, Germanowie, Persowie, a nawet ludy Azji Środkowej. Na czerwono – bo kolor krwi, ognia, siły. Na czarno – bo ochrona. Wzory nie były ozdobą, tylko szyfrem: linie, kropki, spirale miały swoje znaczenie. Każda pisanka to było zaklęcie, amulet, życzenie. Malowano je z intencją – dla zdrowia, dla płodności, dla urodzaju. Zakopywano pod domem, zostawiano na polu, wkładano do trumny. To nie była zabawa, tylko magia domowa – i to taka, która działała. I chociaż dzisiaj jajko częściej trafia do stories niż do ziemi, ta intuicja, by wiosną coś z nim zrobić, nadal nas nosi.
Bo pisanka to nie tylko kolorowe jajko – to mikrorzeźba nadziei. Kiedy bierzesz skorupkę i malujesz ją wiosną, to robisz dokładnie to samo, co twoje prababki i pradziadowie tysiąc lat temu: mówisz światu, że jesteś gotowa na nowe. Że coś w tobie chce się narodzić. Że jeszcze raz zaczynasz. I nawet jeśli wierzysz w Jezusa, a nie w Matkę Ziemię – nie szkodzi. Jajko i tak działa. Ono nie potrzebuje instrukcji wiary. Wystarczy mu twoje skupienie, farba i kawałek ciszy, żeby przypomniało ci, że życie ma w sobie cykle. I że zawsze wraca.
Zając: zwierzak od bogini, nie od czekolady
Zanim stał się bohaterem czekoladowych półek i wielkanocnych reklam, zając był dzikim, księżycowym stworzeniem – szybkim jak myśl, nieuchwytnym jak marzenie i bardziej magicznym niż wszystko, co da się zapakować w celofan. Uważano go za zwierzę bogini Ostary – tej samej, która przynosiła światło, budziła ziemię i szeptała ziarnu: „już czas”. Zając, jako jej towarzysz, miał misję: biegać po świecie i zostawiać jajka – symbole życia – tam, gdzie ziemia potrzebowała przypomnienia, że jeszcze coś z niej wyrośnie. W dawnych wierzeniach nie musiało to być logiczne. Zając, który znosi jajka? Czemu nie. W końcu chodziło o magię, nie zoologię.
Ale to nie był zwykły zwierzak. Zając miał swoją legendę, swoją siłę i – co ciekawe – głęboko kobiecą energię. Kojarzono go z księżycem, bo aktywny był głównie nocą, a jego cykl rozrodczy… no cóż, imponował. Zając potrafił zajść w ciążę będąc już w ciąży. Tak, dokładnie – natura uznała, że to będzie chodząca płodność. I ludzie od razu to poczuli. W starożytnej Europie zając stał się symbolem urodzaju, seksualności, dzikiej wolności. W folklorze często pojawiał się obok bogiń – nie tylko Ostary, ale też Freyji czy nawet Wenus. A to już mówi wszystko: zając to nie grzeczne zwierzątko do głaskania. To żywioł, który trzeba szanować.
Niemiecka legenda o Osterhase – zającu wielkanocnym, który przynosi jajka – to stosunkowo świeży wynalazek (XVI–XVII wiek), ale chwyciła tak mocno, że do dziś trzyma całą branżę cukierniczą za gardło. Najpierw dzieci w Niemczech chowały jajka po ogrodzie i opowiadały, że przyniósł je zając. Potem zwyczaj zawędrował do USA, gdzie czekoladowi producenci zrobili z niego ikonę. A dziś? Dziś wszyscy wiemy, że zając „przynosi” jajka na Wielkanoc, ale mało kto pamięta, że nie zrobił tego sam z siebie. Zrobił to, bo kiedyś pewna bogini włożyła mu je do koszyka i wysłała w świat z zadaniem, które do dziś wypełnia. Tylko teraz my go karmimy cukrem.
Palma, ogień i woda: rytuały oczyszczenia
Palma wielkanocna to dziś kolorowy bukiet z baziek, bukszpanu i bibuły, ale jej korzenie są znacznie bardziej dzikie i zielone. W chrześcijaństwie symbolizuje triumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy, ale zanim stała się świętym atrybutem, była gałązką życia – przyniesioną z lasu, by pobudzić dom, pole i duszę. U Słowian robiono z niej „wiechy” na Jare Gody, u Celtów wieszano nad drzwiami zielone pędy podczas Imbolc. Zieleń miała moc – nie dekoracyjną, tylko transformującą. Wierzono, że młoda roślina oddaje swoją siłę temu, kto ją trzyma. Dlatego palmy nie wyrzucano. Trzymano ją cały rok, jak tarczę. Czasem palono, by popiół wrócił do ziemi i zatoczył cykl. To nie był kwiatek – to była broń.
A teraz zróbmy trochę hałasu – dosłownie. Bo jeśli coś miało przegonić zimę, to nie modlitwa, tylko wrzask, woda i ogień. Topienie Marzanny to nie ludowa zabawa, tylko symboliczne morderstwo zimy. Kukłę ze słomy, ubraną jak kobieta, topiono albo palono, żeby zamknąć jeden cykl i zacząć nowy. To była pogańska wersja „detoksu” – pozbycie się śmierci z krajobrazu. A potem? Śmigus-Dyngus. Dziś dzieciaki biegają z plastikowymi pistoletami na wodę, ale kiedyś to było zupełnie co innego. Polewanie wodą i smaganie witkami to były rytuały oczyszczenia i płodności – im bardziej mokra panna, tym większa szansa na szczęśliwy rok. Serio. To był wiosenny reset – trochę brutalny, ale skuteczny.
I wreszcie ogień – ten najbardziej pierwotny. W Wielką Sobotę w wielu domach wciąż zapala się świecę paschalną od ognia poświęconego pod kościołem. Ale przed tym, zanim ogień stał się „liturgiczny”, był czysty. Rozpalany od zera – czasem przez potarcie drewna, bez udziału starego płomienia. Bo musiał być świeży. Tak samo robili Celtowie w Beltane i Słowianie przy wiosennych ogniskach. Ten nowy ogień nie służył do grzania rąk – on miał wypalić to, co stare, i zrobić miejsce dla tego, co dopiero miało przyjść. To był ogień transformacji. Kiedy patrzyli w płomień, nie widzieli tylko ognia. Widzieli przełom. Widzieli szansę. I może my też to czujemy, tylko nie nazywamy już tego magią – a szkoda.
Dlaczego to wszystko przetrwało?
To wszystko przetrwało, bo człowiek bez rytuału dziczeje od środka. Potrzebujemy znaków, które powiedzą nam: „już, możesz ruszyć”. Potrzebujemy powtarzalności, która układa świat w zrozumiały rytm. I nie chodzi o religię, tylko o strukturę. Dlatego nawet jeśli nie wierzysz w Ostary, Attisów ani zmartwychwstania, to i tak co roku czujesz, że trzeba umyć okna, wyrzucić stare rzeczy, posiać coś na balkonie, a może pomalować jedno jajko. To są gesty o wiele starsze niż jakakolwiek msza – archetypiczne sygnały, że świat się odnawia, a my razem z nim.
Wiosna to nie tylko cieplejszy wiatr. To wielkie wewnętrzne „odetchnij”. Po miesiącach ciemności, ciężkich snów i zakopanych emocji ciało samo się budzi – i szuka ognia, koloru, zapachu dymu. Dlatego wszystko to: jajka, ogień, woda, zieleń – działa na nas tak samo, jak działało na ludzi tysiące lat temu. Bo niezależnie od epoki, każdy chce poczuć, że znowu można zacząć. Że jest nadzieja. Że życie wraca. I że coś – cokolwiek – znów ma sens.
Wielkanoc to coś więcej niż opowieść o grobie i cudzie – to starożytna intuicja ubrana w nowe szaty. To moment, w którym człowiek – niezależnie od religii, pochodzenia i stulecia – czuje, że życie znów nabiera sensu, że coś wraca, co przez zimę było w nas uśpione. Dlatego właśnie te wszystkie rytuały przetrwały: bo są jak język, którym mówi natura, a my – trochę nieświadomie, trochę po swojemu – odpowiadamy jej z pokorą i zachwytem. Kiedy trzymasz w dłoni pisankę, zapalasz świecę, sadzisz pierwszą bazylię na parapecie albo wrzucasz Marzannę do rzeki (choćby tylko symbolicznie) – wchodzisz w stare, piękne echo ludzkości, które mówi jedno: świat nie umarł. Jeszcze nie. Jeszcze raz się podnosi. A razem z nim – my.
Zobacz także:
- Wielkanoc w Polsce. Wieszanie Judasza, pucheroki, śmiergust i inne tradycje z różnych regionów
- Co symbolizują wielkanocne zwierzęta?
- "Święty kąt" i wielkie huśtawki. Dawne tradycje wielkanocne, które odeszły w zapomnienie
Autor: Astrolożka Małgorzata Szostak "Saogii"
Źródło zdjęcia głównego: Marianna Ivanenko/Getty Images