Korespondenci wojenni. Co czują przed wyjazdem na wojną?
Katarzyna Oleksik, dziendobry.tvn.pl: O czym się myśli, kiedy jedzie się relacjonować to, co dzieje się na wojnie?
Katarzyna Górniak, reporterka Faktów TVN i TVN24: Wiesz, że w różnych miejscach może być niebezpiecznie, wiesz, że może być smutno i naprawdę ciężko. Wiesz, że będziesz pracować od rana do nocy, bez jedzenia, bez możliwości skorzystania z toalety, ale jest w nas takie poczucie, że trzeba tam być. To także pewien sposób radzenia sobie z bezsilnością wobec wojny. Relacjonując te wydarzenia w jakimś sensie pomagamy jej ofiarom. Nie pozwalamy światu o nich zapomnieć. Nawet teraz, gdy miałam chwilę przerwy, cały czas sprawdzałam, co się dzieje na granicy i w Ukrainie i chciałam tam wrócić. Myślę, że to jest taki gen newsowca. Reportera ciągnie do takich wydarzeń. Choć trzeba o siebie dbać, to tam na miejscu - priorytety się zmieniają.
Kamil Młyńczyk, operator Faktów TVN i TVN24: Refleksja przychodzi później. Jesteśmy trochę zadaniowcami. Inaczej patrzysz na pewne rzeczy z perspektywy kanapy, a inaczej kiedy tam jesteś. Na miejscu, kiedy robię zdjęcia i widzę kadr, który mogę zamienić na obrazek telewizyjny, to trochę zapominam o tym, co dzieje się w domu. Jestem skupiony tylko na pracy. Pewne rzeczy możemy planować, będąc daleko, ale sytuacja na miejscu bardzo często weryfikuje nasze plany i musimy się dostosować. Na odległość nikt nam nie pomoże i jesteśmy trochę zdani sami na siebie.
Wojna w Ukrainie
Kamil byłeś w 2014 roku w okolicach Krymu, gdy Rosja przejmowała nad nim kontrolę.
KM: Tak, byłem wtedy z Wojtkiem Bojanowskim w Mariupolu we wschodniej Ukrainie, w obwodzie donieckim. Po nocnych ostrzałach pojechaliśmy zrelacjonować to, co się wydarzyło. Ostrzały najczęściej odbywają się nocą i nie braliśmy pod uwagę, że coś się będzie działo w ciągu dnia. Byliśmy skupieni na pracy, na tym, że będziemy wchodzić "na żywo" na antenę. Kiedy zaczęliśmy, nagle wszyscy zaczęli uciekać. Żołnierze krzyczeli, że w naszą stronę leci pocisk i musimy uciekać. Jestem skupiony na obrazie, na reporterze, na dźwięku, na tym, żeby wszystko działało od strony technicznej i nagle widzę reportera, który ucieka mi sprzed kamery. I nie wiem, co robić. W końcu biorę sprzęt i uciekam za nim, ale kamera jest cały czas włączona i przekaz leci. Wskakujemy do rowu, czekamy na ostrzał. Zdajesz sobie sprawę, że nie możesz zostać w tym miejscu i musisz coś zrobić. Wstajesz i uciekasz, ale pamiętasz o tym, że być może ciągle jesteśmy na antenie. W końcu oddalamy się w bezpieczne miejsce, gdzie reporter kończy swoją relację.
To są sytuacje, które nas zaskakują. Nie wszystko da się przewidzieć i nie przed wszystkim możemy się ochronić. Kamizelka też nie daje nam pełnej ochrony, a czasem może dawać złudne poczucie bezpieczeństwa, co może mieć bezpośredni wpływ na decyzje, które w danej chwili podejmujemy: że możemy iść śmiało lub pójść o ten jeden krok za daleko. Co ciekawe, są miejsca, w których lepiej jej nie zakładać, bo z daleka nie widać, czy ktoś jest żołnierzem, czy nie. Kamizelki przeznaczone dla wojskowych i te dla cywilów wyglądają podobnie. Co gorsza, kamera na ramieniu z dużej odległości wygląda jak wyrzutnik, dlatego najlepiej trzymać ją w ręku jak najbliżej ciała lub na statywie. Położona na ramieniu może narazić nas na niebezpieczeństwo.
Jak dbają o swoje bezpieczeństwo?
Skąd w ogóle bierzecie kamizelki, kaski?
KM: W tej chwili odpowiada za to dział bezpieczeństwa naszej firmy i to oni zajmują się tego rodzaju zamówieniami. Warto dodać, że taka kamizelka musi spełniać określone kryteria. W przypadku wojny w Iraku, czy w Afganistanie dziennikarze często podróżowali w te miejsca na zasadach ustalonych przez wojsko. To wojsko odpowiadało za nasze bezpieczeństwo ponieważ stacjonowaliśmy razem z nimi w bazie. Na patrole wyjeżdżaliśmy z obstawą, a wyposażenie ochronne w postaci kamizelek i kasków otrzymywaliśmy od żołnierzy.
Od czasów konfliktu zbrojnego na wschodzie Ukrainy w 2014 roku sytuacja bardzo się zmieniła. To był konflikt zbrojny w którym nasze wojska nie uczestniczyły i pobyt polskich dziennikarzy na tym terenie odbywał się już na innych zasadach. Sami musieliśmy zadbać o własne bezpieczeństwo i wyposażyć się sprzęt do ochrony osobistej, a miejsca noclegowe i przemieszczanie się samochodem po nierozpoznanym terenie musiały być wcześniej zaplanowane. Noszenie kamizelek kuloodpornych nie zawsze było dobrym rozwiązaniem, ponieważ przyciągaliśmy tym uwagę innych. W niektórych miejscach ułatwia nam to pracę, ale czasem daje odwrotny skutek.
Sytuacja w ostatnich dniach walk w Ukrainie pokazała, że dziennikarze sami stali się celem ataków i było to świadome działanie agresora, ponieważ obecnie trwa tam również wojna o informacje, a zebrane na miejscu relacje dziennikarskie mogą posłużyć m.in. jako dowód zbrodniczych czynów wymierzonych przeciwko ludności cywilnej.
A szkolenia? W jakiś sposób przygotowujecie się do tego, co może się wydarzyć?
KG: Tak, byłam na takim szkoleniu pół roku temu. Zorganizowali i prowadzili je byli komandosi z brytyjskiego SAS-u. Na tydzień zamknęli nas w posiadłości pod Londynem. Strzelali do nas, rzucali granatami, kazali szukać min i ćwiczyli nas na wypadek zamieszek i działań wojennych. Nawet zainscenizowali porwanie, które było całkiem wiarygodne. Mieliśmy też szkolenie z tzw. medycyny pola walki. Uczyliśmy się co robić, gdy ktoś zostanie ranny w wybuchu bomby. I to się nagle zrobiło bardzo aktualne. Pół roku temu nikt się tego nie spodziewał, że ta wiedza może się okazać potrzeba.
Korespondenci dostają też specjalne apteczki, z którymi laik nie wiedziałby co zrobić. Są tam m.in. specjalne opaski uciskowe, środki do blokowania krwawienia. Tego, jak ich używać też się uczyliśmy.
KM: Takie szkolenia w Polsce dla dziennikarzy organizuje wojsko. Trwają one 5 dnia i trzeba je powtarzać. Może się na nie zgłosić każdy dziennikarz, który odpowiednio uzasadni, dlaczego potrzebuje takiego przeszkolenia.
Jak bliscy korespondentów reagują na ich pracę?
Byliście na granicy polsko-ukraińskiej. Wiem, że teraz będziecie jechać do Ukrainy.
KM: Tak, przygotowujemy się do wyjazdu.
KG: Musimy być przygotowani na sytuację, gdy będziemy musieli zostawić samochód i wszystkie bagaże. Mamy spakowane specjalne plecaki, tzw. plecaki ucieczkowe. Są w nim dokumenty, ładowarka do telefonu, powerbank, laptop, bateria do kamery. Wszystko to, co pozwoli nam działać.
Boicie się?
KM: Tylko głupcy się nie boją, a strach jest oznaką rozsądku.
KG: Każdy z nas przeżył chwile strachu, ale myślę, że one inaczej wyglądają, kiedy jesteśmy tam na miejscu. Kiedy trzeba wybrać między własnym bezpieczeństwem a tym, żeby mieć dobry materiał. Trzeba ten balans zachować, ale zdarza się, że dziennikarze przekraczają tę granicę.
KM: Adrenalina sprawia, że w sytuacji, kiedy dzieje się coś niebezpiecznego, to tego strachu się nie odczuwa. Każdy z nas ma inną konstrukcję psychiczną i różnie się to oczywiście kończy. Jest strach, ale organizm do pewnego stopnia nas chroni.
A jak wasi bliscy reagują na wasze wyjazdy?
KM: Muszę cię zaskoczyć, ale narzeczona bardzo mnie wspiera. Wie, że to, co robię, jest dla mnie bardzo ważne. I czasem sam muszę powiedzieć, że może nie, że tym razem nie pojadę. Nigdy nie powiedziała mi: „nie jedź”. Mam pełne wsparcie z jej strony.
KG: Tak się żyje z dziennikarzem, trzeba do tego przywyknąć. Ja też mam pełne zrozumienie i akceptację tego, że czasem ten mój gen newsowca nie pozwala mi wysiedzieć w domu.
Zobacz także:
- Pomoc uchodźcom z Ukrainy. Czy darowizny na ich rzecz są wolne od podatku?
- W Opolu ruszyła zbiórka używanych rowerów dla dzieci z Ukrainy. "To jest bardzo ważne, by od razu przeszły do normalności"
- Mężczyzna przejechany przez rosyjski czołg udzielił wywiadu. "Całe szczęście, że jechałem sam"
- 30 lat doświadczenia
- Od 2014 roku z misją w Ukrainie, z biurem pomocowym w Kijowie
- Opiera się na 4 zasadach: humanitaryzmu, bezstronności, neutralności i niezależności
- Regularnie publikuje raporty finansowe ze swoich działań
Autor: Katarzyna Oleksik
Źródło zdjęcia głównego: Nes/Getty Images