Wampiry z sieciówek, dynie z marketów i kostiumy, które mają udawać magię - pod tą warstwą komercyjnego błysku wciąż tli się coś znacznie starszego – echo ognia, przy którym dawniej siadano, by porozmawiać z przodkami. Halloween, Dziady, Samhain – różne nazwy tej samej tęsknoty: żeby na chwilę przestać się bać śmierci i przypomnieć sobie, że wszystko, co odchodzi, wraca w innym kształcie.
Dalszą część artykułu przeczytasz pod materiałem wideo:
Horoskopy i astrologia
Skąd przyszliśmy?
Jesień od zawsze miała w sobie coś z pogranicza – między światłem a ciemnością, między zbiorem a pustym polem, między życiem a tym, co już tylko wspomnieniem. W każdej kulturze istniał moment, w którym człowiek przystawał i nasłuchiwał – nie modlił się o cud, tylko o kontakt. O znak, że śmierć nie jest końcem, a zmiana to część cyklu. W Polsce ten czas miał wiele imion: Dziady, Zaduszki, Wszystkich Świętych, ale idea była jedna – oddać głos tym, którzy odeszli, zanim świat zasypie ich ciszą. To, co dziś nazywamy Halloween, jest tylko nową maską starego rytuału – a pod nią wciąż pulsuje to samo: tęsknota za rozmową z tym, co niewidzialne.
Zasłona: metafizyka granicy w Halloween
W ezoteryce mówi się, że pod koniec października zasłona między światami staje się cienka jak dym – nie dlatego, że coś się otwiera, lecz dlatego, że my wreszcie zwalniamy. Ciało odczuwa zmianę rytmu natury, dni się kurczą, a zmysły wyostrzają. Światło zniczy na cmentarzach czy świec w oknach to nie tylko tradycja – to prastary sposób na zaznaczenie granicy. Płomień mówi: tu jest życie, tam pamięć, ale jesteśmy połączeni. W tym czasie nasza świadomość przesuwa się o pół tonu w stronę głębi – czujemy więcej, myślimy wolniej, widzimy jaśniej. Nie przypadkiem właśnie teraz wracają sny o zmarłych, przypadkowe deja vu, drobne znaki, które trudno zignorować. To nie magia w hollywoodzkim sensie – to po prostu wyostrzone postrzeganie cyklu, w którym śmierć jest tylko pauzą.
Kiedy mówimy o zasłonie, nie chodzi o dosłowną granicę między światem żywych i umarłych, ale o filtr naszej percepcji. Na co dzień jest gęsty – rozproszony przez hałas, tempo, bodźce. Ale jesienią, gdy świat spowalnia, filtr staje się przezroczysty. To dlatego mówimy, że duchy wracają – w rzeczywistości to my przestajemy udawać, że ich nie ma. Archetypowo to czas Skorpiona, znak transformacji, rozkładu i odrodzenia. W astrologicznym sensie: moment, gdy światło Słońca wchodzi w znak ciemności, a człowiek zaczyna widzieć prawdę pod powierzchnią. To właśnie w tej ciemności – a nie w świetle – dojrzewa klarowność.
I wreszcie – zbiorowa energia. Miliony ludzi na świecie zapalają świece, wspominają zmarłych, skupiają uwagę w jednym kierunku. To nie przypadek, że właśnie wtedy łatwiej usłyszeć – bo energia pamięci staje się wspólna, zsynchronizowana. Czas między równonocą a przesileniem zawsze był duchowym oknem: nie otwartymi drzwiami, lecz momentem, w którym światło przenika przez szpary. Wystarczy chwila skupienia, jeden gest – płomień, modlitwa, myśl – by po drugiej stronie ktoś odpowiedział. Ale nie słowami. Raczej obecnością. I to wystarczy, by wiedzieć, że zasłona naprawdę istnieje – nie w świecie, tylko w nas.
Dziady: słowiański oryginał
Zanim Halloween zamieniło się w festiwal plastiku, a Zaduszki w pośpieszne wizyty na cmentarzu, istniało coś bardziej pierwotnego – Dziady, czyli święto gościnności wobec zmarłych. Nie modlitwa, nie lament, lecz spotkanie. W słowiańskiej wyobraźni świat był trójdzielny: Jawia, czyli rzeczywistość widzialna; Nawia – kraina przodków i duchów; oraz Prawia – porządek boski, który spajał całość. Granice między nimi nie były murem, lecz mgłą, przez którą można było przejść w obie strony. Dziady przypominały, że zmarli nie są oddzieleni – po prostu mieszkają dalej, po sąsiedzku, w świecie, który istnieje równolegle. Dlatego nie próbowano ich odpędzać, lecz zapraszano, by znów byli częścią domu, choćby na jedną noc w roku.
Wieczorem rozkładano stoły i ławy, zostawiano dla nich jedzenie, napój i wodę do obmycia rąk. Otwierano drzwi, by dusze mogły wejść bez przeszkód. Nie chodziło o teatralny rytuał, ale o gest pamięci: przypomnienie, że przodkowie żyją w naszych ciałach, języku, gestach, w tym, jak stawiamy nogę na ziemi. Na stołach nie brakowało chleba, miodu, kaszy i maku – symboli obfitości, lecz także spokoju, by żadne dusze nie odeszły głodne lub zapomniane. Milczenie podczas uczty było formą szacunku: cisza pozwalała usłyszeć to, czego nie da się wypowiedzieć. To była inna komunikacja – przez zapach, dym, ogień, przez wspólne bycie.
Zwyczaje te otaczała sieć tabu, która chroniła równowagę między światami. Nie szyto, nie prano, nie wylewano wody po zmroku – by nie dotknąć przypadkiem ducha wracającego do domu. Nie trzaskano drzwiami, nie gwizdano, nie zadzierano nosa wobec ciszy. Wszystko miało sens – nie z lęku, lecz z uważności. Dziady uczyły, że życie to współpraca ze światem niewidzialnym, a nie dominacja nad nim. Nawet ogień w palenisku nie był zwykłym ogniem – wskazywał duszom drogę, ogrzewał, chronił. W jego świetle dom stawał się bezpieczną przystanią w podróży między Jawią a Nawią.
Z tego ducha zrodziła się również idea pamięci rodowej – świadomości, że każdy z nas jest tylko jednym z wielu ogniw łańcucha, który nie ma początku ani końca. Przodków nie traktowano jak cienie, lecz jak opiekunów: tych, którzy trzymają za plecami, gdy człowiek potyka się o własny los. Wspominając ich, ludzie wzmacniali swoje korzenie – a więc i siłę życia. W Dziadach nie chodziło o śmierć, lecz o ciągłość. O to, by nie pozwolić światu się rozpaść na "tu" i "tam".
Domowik był w tej wizji najbliższym duchowym sąsiadem – duchem opiekuńczym domu, który łączył świat ludzi z krainą przodków. Dbał o porządek, przypominał o wdzięczności i przestrzegał przed lekceważeniem rytuału gościnności. To on pilnował, by pamięć o zmarłych nie zniknęła w codziennym zgiełku.
Kraboszki, czyli maski zakładane podczas Dziadów, były nieodłącznym elementem dawnych obrzędów ku czci zmarłych – twarze, za którymi ludzie ukrywali się, by wejść w kontakt z tym, co niewidzialne. Miały znaczenie magiczne i mediacyjne: nie tylko chroniły uczestników, ale też pozwalały stać się przodkiem, duchem, wysłannikiem spoza świata. Z czasem ich funkcja przeszła metamorfozę – od sakralnych masek słowiańskich demonów i duchów po rzeźbione rzepy Celtów, a w końcu współczesne jack-o’-lantern. Inne kultury, inne materiały, ten sam gest: oswoić ciemność, by nie była wrogiem, lecz gościem przy ogniu.
Samhain, czyli Halloween: co zostało z ognia
Samhain, celtycki sabat przełomu, obchodzono w nocy z 31 października na 1 listopada — w momencie, gdy kończył się rok i gasło światło Słońca. To był czas pomiędzy — ani lato, ani zima, ani życie, ani śmierć. Celtowie gasili wszystkie ognie w domach, a druidzi na wzgórzach rozpalali święte płomienie przy pomocy koła i wrzeciona, symboli Słońca i cyklu życia. Każdy musiał zabrać z tego ogniska iskrę i zanieść ją do własnego paleniska, by chroniła dom przez zimę. Wznoszono modlitwy i składano ofiary – z plonów, mleka, czarnych owiec, a według niektórych przekazów także z ludzi – wszystko po to, by przebłagać bogów i zapewnić równowagę między światami. Ogień był granicą i ochroną, światłem wśród duchów, które tej nocy mogły swobodnie przekraczać granice między życiem a śmiercią.
Druidzi i wieśniacy zakładali czarne szaty oraz maski z brukwi lub rzep, przypominające demony. To one dały początek tradycji przebierania się w Halloween. Ich funkcja była czysto magiczna – miały zmylić złe duchy i przyciągnąć dobre. Poza wioskami zostawiano ofiary dla istot z zaświatów, by nie zakłócały spokoju ludzi. Celtowie wierzyli, że tej nocy energetyka świata jest szczególnie silna, więc trzeba zachować pokorę i ostrożność. Samhain był też czasem wróżb – z jabłek, orzechów i ognia. To wtedy pytano bogów o przyszłość, a zmarłych o radę. Wieczorne uczty, taniec i płomienie tworzyły atmosferę pomiędzy światem ludzi a światem duchów – i właśnie tam rodził się sens Halloween, który przetrwał mimo upływu tysiącleci.
Z nadejściem chrześcijaństwa nie próbowano zniszczyć Samhain, lecz przekształcono go w Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. Akcent przesunął się z przywoływania dusz na modlitwę za nie. Dawne uczty przodków zamieniły się w tzw. nieme wieczerze, podczas których pozostawiano dla duchów jedzenie i wodę. W Irlandii wystawiano w oknach ciasta dla zmarłych, a ten, kto je zjadł, miał po śmierci błąkać się po ziemi. Zwyczaj proszenia o jedzenie przetrwał w średniowiecznej formie soul cakes – biedni odwiedzali domy bogatszych, otrzymując ciastka w zamian za modlitwę za dusze zmarłych. Z biegiem wieków ten obrzęd ewoluował w trick-or-treating, a modlitwy zastąpiły piosenki, żarty i psikusy.
Gdy Irlandczycy, uciekając przed głodem, przenieśli się do Ameryki, zabrali ze sobą Samhain. Tam święto zyskało nowy charakter: pojawiły się parady, maskarady i sąsiedzkie zabawy, które z czasem nabrały bardziej towarzyskiego niż religijnego tonu. Rzepy i brukwie zastąpiły dynie, bardziej dostępne i efektowne, a ich wydrążone środki wypełniono ogniem. Tak powstały jack-o’-lanterns – latarnie inspirowane legendą o Jacku, którego nie przyjęło ani niebo, ani piekło, więc błąkał się po ziemi z rzepą i węglem w środku. W XX wieku Halloween przeszło kolejną transformację: z rytuału wspólnoty w popkulturowe widowisko. W latach 70. komercjalizacja osiągnęła szczyt – pojawiły się gotowe kostiumy, plastikowe ozdoby, dynie z marketów. Paradoksalnie, ta amerykańska wersja święta lepiej niż cokolwiek innego pokazuje naszą odwieczną potrzebę oswajania ciemności. Bo przebranie za demona, wiedźmę czy ducha to nie kpina z sacrum – to powrót do dawnych rytuałów transformacji. Maski, które dziś traktujemy jak gadżety, dawniej miały moc odmieniania rzeczywistości. Dziecko z dynią w rękach i dorosły zapalający świecę na grobie robią dokładnie to samo – przywracają światłu władzę nad ciemnością. A jeśli Halloween wydaje się tylko komercyjną zabawą, to właśnie dlatego, że nie pamiętamy już, z jak potężnego ognia się narodziło.
Czy Halloween to "szatańskie święto"?
Nie. Halloween nie ma nic wspólnego z kultem diabła ani z czarną magią – jego korzenie sięgają Samhain, jednego z najstarszych świąt natury i cyklu życia. To był moment gaszenia starego światła i rozpalania nowego, rytuał przejścia między końcem a początkiem, między śmiercią a odrodzeniem. Przebrania i maski nie miały przywoływać demonów, tylko je odstraszać; ognie nie płonęły dla diabła, lecz dla Słońca, bogów płodności i przodków; ofiary nie były aktem zła, lecz wdzięczności. Chrześcijaństwo nie zniszczyło Samhain – wchłonęło jego sens, zmieniając język, ale nie treść. Kościół, widząc siłę tych praktyk, włączył je w swój kalendarz, dając im nową nazwę – Wszystkich Świętych. Dzisiejsze Halloween to już tylko popkulturowa wersja tego samego rytuału, tyle że odarta z lęku. Jeśli więc ktoś wciąż twierdzi, że to dzień zła, warto przypomnieć: to nie diabeł ma swoje święto, lecz człowiek swoje lustro. Bo Halloween nie uczy czcić ciemność – uczy ją rozpoznawać, zanim zdąży nas pochłonąć.
Jak to Halloween wygląda na świecie?
Día de los Muertos w Meksyku to święto, w którym śmierć nie straszy, lecz siada do stołu. Ulice wypełniają się kolorami, zapachem kadzideł i śmiechem – bo zmarli wracają tu nie po to, by straszyć, ale by świętować razem z żywymi. Ołtarze z jedzeniem, kwiatami i zdjęciami – ofrendas – stają się mostem między światami, a pamięć przestaje być ciężarem, stając się gestem miłości.
Obon w Japonii to czas, gdy rodziny witają dusze przodków w domach, zapalając lampiony i tańcząc bon odori – taniec, który jest modlitwą ciała. To rytuał, w którym ruch zastępuje słowa, a światło lampionów prowadzi duchy z powrotem do ich świata, nie żegnając ich smutkiem, lecz wdzięcznością.
W Gwatemali, podczas Festival de Barriletes, ogromne, ręcznie wykonane latawce unoszą się nad cmentarzami jak listy do przodków. Kolorowe konstrukcje z papieru i bambusa niosą w niebo imiona tych, którzy odeszli – i przypominają, że nawet między życiem a śmiercią wciąż może istnieć dialog.
We wszystkich tych tradycjach – od Meksyku po Japonię – powraca ten sam impuls: nie chodzi o żałobę, lecz o więź. Bo niezależnie od języka i religii, człowiek od zawsze próbował jednego – zapalić światło, żeby duchy trafiły do domu.
Jesień a Halloween
Jesień nie pyta o zgodę. Po prostu przychodzi – miękko, z zapachem dymu, z szelestem liści, z ciszą, w której coś się kończy. Świat powoli gaśnie, ale w tym gaśnięciu nie ma rozpaczy – jest mądrość, która zna rytm przemiany. Ziemia przykrywa to, co zbędne, żeby dać miejsce temu, co dopiero ma się narodzić. W tym właśnie tkwi sekret Samhain – w odwadze, by pozwolić rzeczom odejść. To nie święto śmierci, lecz sztuka zamykania drzwi z wdzięcznością. Bo zanim pojawi się nowe światło, trzeba pozwolić, by zgasło stare. Jesień jest nauczycielką puszczania – tej trudnej, cichej lekcji, której nikt z nas nie chce odrabiać, a jednak wszyscy jej potrzebujemy.
Archetypy przewodniczek: Ciemna Bogini i Starucha
W każdej mitologii jest taka kobieta, o której się nie mówi — zbyt dzika, zbyt stara, zbyt wolna. Czasem mieszka w jaskini, czasem w cieniu lasu, czasem w ludzkiej pamięci. Nie prosi o miłość ani o zrozumienie, ale jeśli ją spotkasz, nic już nie zostanie takie samo. To ona stoi na rozdrożu – Ciemna Bogini, strażniczka progów, ta, która wie, co trzeba zostawić, żeby ruszyć dalej. Nie jest potworem, choć tak ją opisywano. Jest tą częścią kobiecej świadomości, która zna cenę przemiany.
Hekate prowadzi przez mrok, niosąc pochodnię – to ona stoi przy rozstajach, gdzie kończy się jedno życie, a zaczyna drugie. Morrigan, wojowniczka i wieszczka śmierci, przypomina, że koniec też może być aktem odwagi. Cerridwen, walijska bogini mądrości, gotuje w kotle przemian to, co brzydkie, aż stanie się eliksirem mocy. Persefona, porwana do podziemi, uczy, że można zejść do ciemności i wrócić z niej bogatszą. Kali – naga, dzika, ociekająca krwią – nie zabija dla przyjemności, tylko po to, by rozciąć to, co gnije, i zrobić miejsce nowemu życiu. Wszystkie są różnymi imionami tej samej siły: kobiecego pierwiastka, który nie boi się końca, bo wie, że w nim rodzi się początek.
Przez wieki próbowano je okiełznać. Z Ciemnych Bogini zrobiono czarownice, a ze starości – przekleństwo. W ludzkiej wyobraźni stara kobieta miała być groźna, brzydka, zawistna, bo wiedziała za dużo. Ale to właśnie ona trzyma klucze do światów, które inni boją się otworzyć. Starucha to nie figura strachu, lecz mądrości – tej, która widziała wszystko i przestała się bać. W jej zmarszczkach jest zapisany cykl: młodość, namiętność, rozpad, odrodzenie. Przypomina, że transformacja nie jest złem, tylko naturalnym ruchem życia, które zmienia kształty.
Kiedy pracujemy z archetypem Ciemnej Bogini, nie przywołujemy potęg z zaświatów, lecz te, które drzemią w nas. To kontakt z własną dzikością, z instynktem, który wie, kiedy mówić "tak", a kiedy "dość". Z tą częścią, która nie potrzebuje być miła, by być prawdziwa. To energia kobiet, które przestały przepraszać za swoją moc – i które zamiast się chować, stoją w ogniu i mówią: jestem. Praca z tym archetypem to nie teatr, lecz proces – intymny, powolny, wymagający szacunku i granic.
Dlatego etyka jest tu kluczowa. Intencja powinna być czysta: nie chodzi o kontrolę, ale o świadomość; nie o "czary", lecz o wewnętrzną alchemię. Zanim zapalisz świecę, zapytaj siebie, po co to robisz. Zamiast "przywoływać", lepiej słuchać – bo te energie nie potrzebują zaproszeń, tylko obecności. Praca z archetypem Ciemnej Bogini wymaga uziemienia: kąpiel w soli, spacer w naturze, zamknięcie rytuału gestem wdzięczności. Wtedy ta siła staje się nie zagrożeniem, lecz sprzymierzeńcem. A Ty – nie ofiarą ciemności, lecz tą, która idzie przez nią z pochodnią.
Astrologiczna prognoza Samhain 2025
31 października 2025 – próg ognia i cienia
Księżyc w końcówce Wodnika, w kwadraturze do Marsa, Merkurego i Urana, przynosi napięcie między rozumem a intuicją. To dzień niepokoju i przełomów – może coś się domyka, może coś, co długo było w cieniu, wychodzi na światło. Słońce w Skorpionie w kwadraturze z Plutonem i trygonie z Księżycem podkreśla temat transformacji: odrodzenia przez odrzucenie iluzji. Merkury w opozycji do Urana to burza w myślach i przebłyski jasności, które przychodzą w chaosie. Mars w Skorpionie, w ścisłym trygonie z Saturnem, trzyma energię w ryzach – jeśli działasz, rób to z intencją, nie z emocji. To noc, w której można wiele zobaczyć, ale tylko wtedy, gdy zachowa się spokój.
1 listopada 2025 – cisza po przejściu
Księżyc przechodzi do Ryb i miękko łączy się z Neptunem oraz Węzłem Księżycowym, przynosząc spokój po napięciu poprzedniego dnia. Energia staje się bardziej medytacyjna, introspektywna, uduchowiona – idealna na pracę z pamięcią i rytuały wdzięczności. Wenus w Wadze nadal w kwadraturze z Jowiszem przypomina, że równowaga w relacjach wymaga szczerości, a nie iluzji. Słońce w Skorpionie nadal trzyma temat transformacji, ale już w harmonijnym trygonie z Księżycem – światło i cień zaczynają ze sobą współpracować. To dzień, w którym nie trzeba nic „otwierać” – wystarczy słuchać.
Zobacz także:
- Zastanawiasz się, dokąd się wybrać? Sprawdź, jakie kierunki astrologia radzi poszczególnym znakom zodiaku
- Sny prorocze - jak je rozpoznać i interpretować? "Warto wgłębić się, przed czym nas ostrzegają"
- Jaki jest kolor twojej aury? Jak wpływa na życie? Czat z astrolog Merkurją
Autor: Astrolożka Małgorzata Szostak "Saogii"
Źródło zdjęcia głównego: Viktoriia Yakovenko/Getty Images