Życie w Ukrainie
W naszej świadomości utarło się przeświadczenie, że Polska dla obywateli Ukrainy była przez lata rodzajem ziemi obiecanej. Ta zależność jest jednak obopólna. I jak Rzeczpospolita przez lata była atrakcyjnym kierunkiem emigracji zarobkowej, tak w odradzającym się państwie inwestorzy zauważyli szansę na rozwój. Zupełnie tak jak w pełnej aspiracji Polsce lat 90.
Wojna w Ukrainie
- Kiedy się tam przeprowadziłem, to był kraj skorumpowany, bliski relacjom z Rosją, zamknięty, mentalnie i gospodarczo daleki od Europy - wspomina Jacek. - Szczególnie wschodnie rejony, to naprawdę były tereny prorosyjskie. Szokowało mnie, jak bardzo w tym czasie Polska poszła do przodu, a oni zostali w tyle. Patrzyłem na to pod kątem tego, co zmieniło się u nas i zdawałem sobie sprawę z tego, że będzie mi trudno w Ukrainie prowadzić biznes - dodaje.
Kilkanaście lat temu realia życia za wschodnią granicą były diametralnie różne od tego, jak wyglądała codzienność w Polsce. Sporym wyzwaniem okazało się znalezienie lokum.
- Było trudno znaleźć normalne mieszkanie, które spełniałoby minimum standardów, których oczekiwalibyśmy w Polsce - przyznaje. - Oczywiście była woda, prąd, ale z internetem był już spory problem. Do tego brud, takie typowe sowieckie mieszkania. Przez te lata, które tam spędziłem, Ukraina niesamowicie się zmieniła. Chodzi przede wszystkim o mentalność. Stała się wolnym krajem, otwartym. Na początku pojechałem tam po prostu do pracy, nie raz żałowałem, mówiąc: po co ja to zrobiłem. Zmiana poziomu życia była drastyczna. Teraz pokochałem Ukrainę: ludzi, miasta, atmosferę. Oczywiście infrastruktura nie jest taka jak w Unii Europejskiej, ale to wszystko ma swój urok. To jest kraj europejski, chcą do Europy i są naprawdę daleko od Rosji. Mam znajomych Rosjan i oni mają zupełnie inne rozumowanie niż Ukraińcy - zaznacza.
Jacek w związku z prowadzoną działalnością często odbywał podróże służbowe. A to wiązało się z tym, że często musiał korzystać z noclegów poza miejscem zamieszkania.
- Baza hotelowa była bardzo słaba - nie ukrywa. - W sklepach można było znaleźć naprawdę podstawowe produkty albo bardzo luksusowe. Nie było niczego ze średniej półki. Kulała sprzedaż detaliczna, która głównie opierała się na handlu na bazarach i ryneczkach, które niewiele wspólnego miały z higieną. To odrzucało. Przez pierwsze lata dużo rzeczy przywoziłem z Polski. Jakość rzeczy była kiepska, obsługa słaba, pierwsze markety, które się otwierały były nie najlepsze. Natomiast trzeba podkreślić, że ludzie byli zawsze życzliwi i nigdy nie czułem się dyskryminowany z powodu pochodzenia.
Zapytany o największą przemianę, która zaszła u naszych wschodnich sąsiadów, bez wahania wskazuje na dwie rzeczy.
- Wolność wypowiedzi i otwarcie na Europę - stwierdza. - Ukraina weszła do strefy ruchu bezwizowego, pojawiły się tanie linie lotnicze, to wszystko otwiera na świat. Pracownicy niższego szczebla mogli sobie pozwolić na weekendowe wypady za granicę. Oczywiście w budżetowej wersji, ale to otworzyło Ukrainę na cały świat. Pojawiły się zachodnie firmy, inwestycje, fabryki, sieci. To ucywilizowało rynek i za tym poszło wszystko. Jeśli ludzie wyjeżdżają i widzą jak żyje się w Niemczech, Hiszpanii, Włoszech, to chcą to przenieść na swój grunt. Euro 2012 bardzo przyśpieszyło rozwój. W ostatnich latach niesamowicie poprawiły się drogi - podkreśla.
Ucieczka z Kijowa
Tuż przed wybuchem wojny Kijów był tętniącą życiem metropolią, która nie ustępowała w niczym europejskim stolicom.
- Jest tam więcej sklepów luksusowych marek niż w Warszawie - żartuje. - Kijów zmienił się, jeśli chodzi o rozrywkę, gwiazdy już nie omijają Ukrainy podczas swoich tournée. Nowe stadiony, drogi. Kiedy widzę w telewizji, co dzieje się z tym miastem, to mam łzy w oczach. Naprawdę je pokochałem. To bardzo tolerancyjne miasto pod każdym względem: niezależnie od tego, czy chodzi o kolor skóry, ubiór czy wyznanie. Przylatując w nocy na lotnisk Boryspol widziałem światła miasta i myślałem sobie, że to wszystko idzie w naprawdę świetnym kierunku.
Wszystko zmieniło się 24 lutego.
- Obudził mnie telefon w czwartek rano - zdradza. - Do Kijowa przyjechałem na chwilę i czułem, że coś może się wydarzyć, ale chciałem dokończyć pewne rzeczy, zabezpieczyć mieszkanie. Planowałem tydzień lub dwa pobyć w Polsce i przeczekać najtrudniejsze momenty. Jeszcze na dwa tygodnie przed wybuchem wojny, ukraińskie media starały się o tym nie mówić, żeby nie wywoływać paniki. Więcej wiedzieliśmy w Polsce. Ludzie żyli normalnie, wypierając zagrożenie. Zresztą to jest tak surrealistyczne, że nikt nawet nie myślał o tym, że dojdzie do wojny. Kiedy przyleciałem w środę wieczorem, było czuć, że coś się dzieje. O 4:32 obudził mnie telefon od mojej pracownicy, która kazała mi uciekać, bo zaczynają się wybuchy w rejonie Boryspola. Starałem się zebrać myśli, nie wiedziałem, czy ruszać, czekać do następnego dnia, czy może to fałszywy alarm. Wieczorem wsiadłem do samochodu i ruszyłem z Kijowa. Wieczór płynnie przeszedł w noc. Stałem w sznurze samochodów na głównej arterii miasta, jechały ciężarówki, osobowe, autobusy, a po drugiej stronie, w kierunku centrum, było pusto. Wszyscy wyjeżdżali. Ciemność, wycie syren. Choć nie słyszałem wybuchów, to zaczęło być naprawdę poważnie. Na wyjeździe z Kijowa zaczęły się problemy na stacjach benzynowych. Nie brakowało paliwa, ale kolejki były ogromne, sięgały kilometra. Ludzie wyjeżdżali w panice, dzień wcześniej wrócili z pracy i nikt nie myślał o tym, żeby zatankować samochód do pełna. Nie było też wiadomo, co będzie dalej.
Mieszkanie Jacka od rogatek miasta dzieli piętnaście kilometrów. Pokonanie tej odległości zajęło mu sześć godzin.
- Kolejne sto kilometrów do Żytomierza jechałem czternaście godzin - relacjonuje. - Później było trochę luźniej. Normalnie ta trasa zajmowała siedem godzin spokojnej jazdy z przerwą. Wtedy trwała dwadzieścia dwie godziny. Cała ta podróż to była jedną wielką trwogą.
W bagażniku wiózł walizkę, do której włożył - jak mu się wydawało - najpotrzebniejsze rzeczy.
- Nie da się na szybko spakować kilkunastu lat życia. Nie wiedziałem, ile będę jechał, ani które przejście graniczne wybiorę. Wydawało mi się, że zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy, a kiedy otworzyłem walizkę w domu, stwierdziłem, że spakowałem się zupełnie bez sensu. Na przykład spakowałem przybory do golenia, ale nie wziąłem maszynki. Wrzucałem wszystko, jak leciało. Wyszedłem i zamknąłem drzwi na klucz. Zostawiłem książki, wyposażenie AGD, ubrania. Teraz trzeba zaczynać od nowa - mówi.
Wojenna rzeczywistość w Ukrainie
Z dnia na dzień zmieniła się nie tylko codzienność, ale też całe zawodowe życie. Zespół, który został w Ukrainie, błyskawicznie się zmobilizował, pozostając w kontakcie.
- Codziennie rano stawiają plusika w komunikatorze, to znaczy, że wszystko jest w porządku i żyją - zdradza Jacek. - Ci, którzy przebywają w centralnej Ukrainie lub na zachodzie, są w miarę bezpieczni. Natomiast osoby, które mieszkają w Kijowie, są w przeróżnym położeniu. Na obrzeżach, gdzie trwają walki, siedzą już kilka dni w schronach. Zaczyna brakować wody, chleba, nie mówiąc o środkach higieny. Najgorsza jest bezczynność i to, że w nie można im pomóc. Kiedyś wrócimy i odbudujemy to wszystko, ale tu naprawdę chodzi o ludzi. Nie jest mi dobrze z tym, że oni tam zostali, a ja mogłem wyjechać. Zresztą nawet nie było czasu, żeby się zorganizować, a gdybym chciał się wrócić w Kijowie, to po prostu bym tam utknął. Ogromne korki, ewakuacja, exodus.
Gdy dojechał do granicy, od przejścia dzieliła go 8-kilometrowa kolejka. Czas oczekiwania: doba.
- Byłem bezpieczny, byłem już prawie w domu, ale te sceny zostaną ze mną do końca życia - łamie mu się głos. - Mężowie przywozili żony z dziećmi i zostawiali je na granicy i wracali. Zgodnie z decyzją prezydenta mężczyźni w wieku 18-60 lat nie mogą opuścić Ukrainy. Zresztą oni też by nie wyjechali. Chcieli wracać, pilnować dobytku, organizować się na miejscu. Obok mnie stał samochód, a w nim matka z dwójką dzieci i noworodkiem. Prowadziła, zabawiała dzieci, w aucie spędziła trzydzieści godzin. Służby dawały z siebie wszystko, ale to musi trwać, choć procedury ograniczono do minimum. Na tym przejściu nie można było przekraczać granicy pieszo, więc ludzie z małymi dziećmi szli 10-15 km, szukając samochodu, który mógłby ich zabrać. Sam zabrałem matkę z dzieckiem i jeszcze jedną dziewczynę, żeby po prostu mogły przejechać na drugą stronę. Była w tym wszystkim duża solidarność. Prawdziwy łańcuch dobrej woli. To było bardzo budujące, ale nigdy więcej nie powinno się wydarzyć - podsumowuje.
Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.
Imię bohatera zostało zmienione.
Zobacz także:
- Śmierć na COVID-19 bez pożegnania. „Rzeczy mamy wyniesiono na chodnik w worku na śmieci”
- Urszula Urbaniec buduje skrzypce i walczy o miejsce kobiet w lutnictwie. "Uwaga im się po prostu należy"
- Eteryczna poetka, która odważnie opisała swoją walkę z rakiem szyjki macicy. Kim naprawdę była Maria Pawlikowska-Jasnorzewska?
- 30 lat doświadczenia
- Od 2014 roku z misją w Ukrainie, z biurem pomocowym w Kijowie
- Opiera się na 4 zasadach: humanitaryzmu, bezstronności, neutralności i niezależności
- Regularnie publikuje raporty finansowe ze swoich działań
Autor: Adam Barabasz
Źródło zdjęcia głównego: Arthur Zych / EyeEm / Getty Images