Jak zostać stewardesą?
Nienaganna fryzura, elegancki mundur, buty na wysokim obcasie, walizka z wyciąganą rączką, czyli tzw. anuszka. I oczywiście słynny uśmiech, który niegdyś oczarował Zbigniewa Wodeckiego tak bardzo, że poświęcił mu jedną ze swoich piosenek. A co za nim się kryje? Poranne wstawanie, zmiany stref czasowych, uciążliwi pasażerowie i ciężka, fizyczna praca. Bo do tego zawodu trzeba mieć naprawdę końskie zdrowie i anielską cierpliwość.
Dziś, żeby zostać członkiem personelu pokładowego, czyli tzw. CC (ang. cabin crew), wystarczy ukończona szkoła średnia, znajomość języka angielskiego i umiejętność pływania. Całej reszty marzący o karierze w chmurach uczą się podczas miesięcznych szkoleń. Za czas spędzony w ławce nie otrzymuje się pensji, są nawet linie, które każą sobie za to słono płacić, wielkodusznie odliczając koszty treningu (ok. 3 tys. euro) od pensji przez pierwszy rok pracy.
Podczas szkolenia codziennie poddawany jest ocenie wygląd uczestników: odpowiednia fryzura, zadbane paznokcie, zadbana broda. W firmach, w których mężczyźni nie mogą nosić zarostu, instruktorzy przecierają twarz kursantów pończochą – przy niedbale ogolonej twarzy będzie widać zaciągnięcia. Surowo karane są spóźnienia, bo jak mówi się w branży, spóźniona stewardesa patrzy w niebo.
Po zdaniu egzaminów teoretycznych przychodzi czas na sprawdzian na pokładzie. Tam pod okiem instruktora kandydaci do zawodu wykonują przypisane procedurami obowiązki i po raz kolejny są odpytywani z przepisów, pierwszej pomocy i wewnętrznych standardów obsługi klienta.
Mundur, czyli problem i wizytówka
Oczywiście ważnym elementem jest dyscyplina mundurowa ściśle określająca wygląd stewardes i stewardów od koloru rajstop po kształt i barwę paznokci.
- Na moim line-checku (locie egzaminacyjnym – red.) pierwszą rzeczą, którą zrobiła instruktorka był pomiar wysokości moich obcasów, mogły mieć siedem centymetrów – mówi Martyna, pracowniczka jednego z przewoźników operujących w Polsce. – Gdy przeszłam pomyślnie test linijki, zaczęła szarpać mojego koka, żeby sprawdzić, czy jest wystarczająco polakierowany. W czasie lotu musiałam pokazać kosmetyczkę. Dowiedziałam się, że moje kosmetyki są zbyt tanie. Byłam na trzecim roku studiów, zaczynając nową pracę, nie mogłam sobie pozwolić na podkład Diora – podsumowuje.
Choć w dobie ciałopozytywności może się to wydawać nieprawdopodobne, to masa ciała jest ściśle określona w podręcznikach dla personelu pokładowego. Nagłe skoki wagi wiążą się z wizytami u przełożonych i przymusową dietą.
- Tuż po rekrutacji podeszła do mnie pani dyrektor i powiedziała, że dostanę pracę, jeśli schudnę - zdradza Michał, były pracownik jednego z największych polskich przewoźników. – Zrzuciłem 12 kilogramów, zostałem zatrudniony i ilekroć spotykałem przełożoną przy windzie mówiła mi, że powinienem iść schodami. W końcu się poddałem i wróciłem do dawnej wagi – dodaje.
Koronnym argumentem pracodawców w sprawie sylwetki członków personelu pokładowego jest fakt, że noszą oni mundury i reprezentują firmę. Nomen omen ciężar odpowiedzialności za to, jak uniform będzie wyglądał, spada na pracownika.
- Przed rozpoczęciem pracy dostaje się zestaw umundurowania: spódnicę, spodnie, trzy koszule, apaszkę i marynarkę – zdradza Martyna. – W męskim pakiecie, jeśli dobrze pamiętam, były dwie pary spodni, trzy koszule, dwie marynarki i krawat. Resztę trzeba było kupować za własne pieniądze. Proszę sobie wyobrazić, jak po sezonie letnim wygląda koszula prana codziennie - zaznacza.
W firmie, w której pracuje Martyna, wiele stewardess jest zatrudnianych na okres od czerwca do października. Mundury osób, które nie planują powrotu do pracy są wystawiane na sprzedaż.
- Oczywiście najpopularniejsze rozmiary rozchodzą się najszybciej, ale zdarzało się kupować cokolwiek, byle byłoby w pasującym kolorze i nadawało się do wykonania łat lub podszycia – zdradza Martyna.
Słodkie życie
Na Instagramie hasztag #cabincrewlife ma 932 tys. wpisów. Większość z nich to zdjęcia pięknych hoteli, wieczornych imprez i egzotycznych zakątków, które odwiedza się dzięki wykonywanej pracy. Jak to w mediach społecznościowych bywa, to tylko połowa prawdy.
- W mojej firmie przez długi czas, podczas pobytów służbowych, byliśmy kwaterowani w pokojach dwuosobowych. Oczywiście wyłącznie personel pokładowy, piloci mieli jedynki, ponieważ oni musieli być wypoczęci i nigdy nie zgodziliby się na współdzielenie pokoju – wspomina Martyna. – Prawda jest taka, że nas łatwiej zastąpić, więc nikt zbytnio nie liczył się z naszym zdaniem do momentu, w którym zmieniły się przepisy. Odetchnęliśmy z ulgą. Dwa tygodnie z obcą osobą w samolocie i pokoju hotelowym, to było naprawdę wycieńczające.
Nawet jeśli personel pokładowy nie jest kwaterowany niczym dzieci na koloniach, to standard hoteli niejednokrotnie odbiega od tego, co widzi się na Instagramie.
- Pamiętam mój pierwszy nocleg w Nowym Jorku. W hotelu, który zapewniała firma mieszkały na stałe wysiedlone po powodzi rodziny, gotowali na elektrycznych maszynkach, w całym budynku unosił się zapach i dań wymieszany z wonią marihuany – zdradza Michał. – W związku z tym, że loty na tej trasie były wykonywane prawie codziennie, hotele były sprzątane na zakładkę, gdy jedna załoga wyjeżdżała, za dwie godziny druga meldowała się w ich pokojach. Niektóre dziewczyny, w geście solidarności, brudziły szminką lub podkładem pościel, żeby zmusić pokojówki do jej wymiany.
Zarówno Martyna, jak i Michał wspominają o wszechobecnych w hotelach pluskwach i lęku przed przywiezieniem ich do domu. Oboje zaznaczają również, że byli pogryzieni przez te owady, a zgłoszenie tego faktu u pracodawcy skończyło się wyłącznie napisaniem raportu.
Hotelowe życie ma również swoje jasne strony. Załogi to zazwyczaj bardzo otwarci ludzie, którzy uwielbiają wspólnie spędzać czas, choć nie zawsze wszyscy mają taką samą definicję dobrej zabawy.
- Podczas odbierania kluczy w hotelu, każdy z nas dostawał listę pokoi z nazwiskami pozostałych członków załogi, aby razie potrzeby móc się skontaktować – mówi Anna, była stewardesa. – Jeden z pilotów słynął z tego, że po lotach dzwonił do wszystkich dziewczyn i dwuznacznie sapał im do słuchawki – relacjonuje.
Legendarne opowieści o kochankach na każdym lotnisku raczej należy włożyć między bajki. Lotnictwo – przed wybuchem pandemii – było nastawione na zysk, więc pobyty były maksymalnie skrócone, żeby nie wypłacać pracownikom diet i zapewnić ciągłość operacyjna zaplanowanych połączeń.
- Romanse zdarzały się jak w każdym biurze – mówi Michał. – To, co bardziej uderzało to seksizm. Piloci, nawet jeśli były to dwie kobiety, to zawsze były "chłopy", z kolei personel pokładowy to "dziewczyny" – zdradza.
Stereotypowo utarło się, że mężczyzna wykonujący ten zawód jest gejem.
- Oczywiście sporo w tym prawdy, ale to nie znaczy, że szukamy na pokładzie okazji na szybki numerek – mówi Michał. – Raz zdarzyło mi się, że podchmielony pasażer zaczął się do mnie przytulać, akurat stałem przy wózku cateringowym w wąskim korytarzu, poprosiłem, żeby się odsunął, bo chciałem się schylić. Odpowiedział, że wie. Cały samolot bił mu brawo, kiedy ja myślałem, że umrę z zażenowania – wspomina.
Ile zarabia stewardesa?
Pensje stewardes – na polskie warunki - są atrakcyjne. W zależności od godzin spędzonych w powietrzu (bo tylko czas od włączenia do wyłączenia silników liczy się jako praca) wynoszą ode od ok. 4 tys. złotych do ok. 8 tys. Oprócz tzw. nalotu, wynagrodzenie składa się z podstawy, prowizji i diet. Realia zmieniła oczywiście pandemia, podczas której wiele osób zostało wypchniętych na pół etatu lub zupełnie straciło pracę.
- Wiele dziewczyn, przychodząc do pracy, za pierwszą wypłatę kupowało sobie torebkę Michaela Korsa, były przekonane, że należą do elity – mówi z przekąsem Michał. – Starsze koleżanki, mówiły o nich "beneficjentki projektu stewardesa w każdej wsi" – dodaje.
Praca na pokładzie zawsze daje okazję dodatkowego zarobku. O tym, jak handlowały stewardesy w PRL-u powstała nawet książka pióra Anny Sulińskiej. Pomimo zmiany ustroju niewiele się zmieniło – wciąż przewozi się towar, ale zwykle w drugą stronę, opychając go zaprzyjaźnionym właścicielom sklepów polonijnych za oceanem. Zwykle płacą taką samą kwotę, tyle że w dolarach, więc biznes się opłaca. Szara strefa kwitnie również na pokładzie.
- W mojej linii pasażerowie w czasie lotu mogli zamawiać pierogi, które zamrożone były dostarczane przed rejsem – mówi Anna. – Ktoś szybko wpadł na pomysł, że możemy kupować mrożonki w dyskoncie i podgrzane sprzedawać je pasażerom. W ten sposób można zarobić ok. 20 złotych na porcji. Oczywiście do podziału dla wspólników – śmieje się.
Szersze pole do popisu mają pracownicy linii, w których część serwisu pokładowego jest bezpłatna, np. dla pasażerów wyższych klas.
- Sprzedawanie alkoholu z klasy biznes pasażerom klasy ekonomicznej, to była dość częsta praktyka – zdradza Michał. – Potem zarząd próbował to ukrócić, kilka osób straciło pracę, jednak kreatywność stewardes nie zna granic – dodaje.
Wszyscy zaznaczają, że pomimo minusów, wybór tego zawodu, nawet jeśli już musieli się z nim pożegnać, to była przygoda ich życia. Na pytanie o trudnych pasażerów uśmiechają się pod nosem.
- Zawsze można dostać drinka z lodem pokruszonym obcasem na podłodze w toalecie – mówi Anna. – Nie zadzierałabym ze stewardesą, bo może się okazać, że uratuje mi życie – podsumowuje.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Zobacz też:
Żywica epoksydowa. Co musisz wiedzieć o gorącym trendzie w modzie i wnętrzarstwie?
Gwiazdy bez matury. "Zdarza się jednak, że osoby ze świata rozrywki nie mają zbyt dużej wiedzy"
Filip Chajzer zebrał 9,5 miliona na leczenie Wiktora. "Uczucie zbliżone do wejścia na Everest"
Zobacz wideo: Na czym polega fenomen "Ukrytej prawdy" i co zrobić, żeby wystąpić w jednym z odcinków?
Autor: Adam Barabasz
Źródło zdjęcia głównego: The Image Bank RF