Siła jest kobietą: Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyklu udowadniają, że siła jest kobietą.
Ten tekst powstał z myślą o Dniu Matki. To właśnie wtedy dziękujemy tym niezwykłym kobietom, które udowadniają, że dla dzieci są w stanie poruszyć niebo i ziemię.
Zobacz wideo: Walka o życie
Walka o życie
"Wiedziałam, że dopóki nie zoperujemy serca córki, będziemy drżeć o jej życie"
Dominika Czerniszewska, dziendobry.tvn.pl: Przeczytałam, że Wiktoria jest Waszym długo wyczekiwanym dzieckiem.
Anna Bednarz: Tak, staraliśmy się z mężem o dziecko wiele lat. Byliśmy bliscy załamania i wtedy zdarzył się cud. Długo wyczekiwana i upragniona córeczka miała przyjść na świat 17 grudnia 2013 roku.
Miała?
Urodziłam ją dwa dni po terminie. 17 grudnia zauważyłam, że dziecko prawie się nie rusza. Zaczęło zanikać tętno. Byłam przerażona. Od razu wsiadłam z mężem do samochodu i pojechaliśmy do szpitala. Na miejscu zostawili mnie na patologii ciąży. 19 grudnia przyszła do mnie położna, która mnie przyjmowała i powiedziała zdziwiona: "Co pani tutaj robi? Trzeba natychmiast iść rodzić". To był koszmar. Nie wiedziałam, ile waży dziecko. Lekarz przyjmujący nie chciał udzielić mi tej informacji. Za to powiedział: "Kolejna na darmowe USG". Nie było czasu. Położna stwierdziła, że spokojnie urodzę naturalnie, bo po brzuchu widać, że córka ma nie więcej niż 3,5 kg. Była w błędzie. Poszłam "na żywca". Dziecko ważyło prawie 4,5 kg. Byłam bez sił i w dużym szoku. Wiki urodziła się cała sina i spuchnięta w zielonych wodach. Córkę położyli mi na brzuchu. Nie oddychała i nie płakała. Odcięli pępowinę. Zobaczyłam przez szparę parawanu, jak ją rzucali i przywracali funkcje życiowe. Powtórzyli to trzy razy i wtedy zaczęła płakać. Widziałam ją tylko przez te kilka sekund, a potem została zabrana. Mąż był ze mną na sali, więc powiedziałam, żeby pobiegł za Wiki. W tym momencie ona była dla mnie najważniejsza. Mój ból i rozpacz nie miały znaczenia.
Co działo się dalej?
Zostałam na sali. Mąż zrobił zdjęcie córki i przybiegł, by mi pokazać. Powiem wprost – wyglądała okropnie. Na drugi dzień mieli zabrać Wiktorię do innego szpitala. Powiedziałam lekarzowi, że bardzo chciałabym ją ujrzeć przed transportem. W odpowiedzi usłyszałam: "Pani nie może siadać na wózku, bo tu się wszystko rozrywa". Mąż dotąd gdzie mógł, zawiózł mnie na łóżku. Ledwo wyrabiał na zakrętach. Następnie powiesiłam się na jego szyi, teściowa podtrzymała mnie za biodra, bo nie mogłam ustać i tak ledwo żywa doczłapałam się do córeczki. Musiałam zostać jeszcze przez kilka dni w szpitalu. Mąż krążył pomiędzy dwiema placówkami. Próbowałam przekonać lekarza, żeby mnie wypisali. Powiedział, że uczyni to, jeśli przejdę się po korytarzu. Strasznie kręciło mi się w głowie, ale walczyłam i z całych sił starałam się iść prosto. Lekarz, widząc to, zapytał: "Jak się pani czuje?". Pomimo że miałam "helikopter w głowie", odpowiedziałam, że dobrze. "Widzę, że nie jest najlepiej, ale pani tak bardzo zależy, że wypiszę". Udało się. Następnego dnia byłam już przy córeczce. Nie przypuszczałam jednak, że jestem aż tak słaba. Gdy zobaczyłam Wikusię nie mogłam jej przytulić, nakarmić, wziąć na ręce, była podłączona pod aparaturę. Widząc to, czułam się jeszcze gorzej.
Usłyszała Pani wówczas diagnozę?
Okazało się, że córka urodziła się z wadami wrodzonymi, które lekarze wymieniali jedna po drugiej. Kraniostenoza, artrogrypoza i poważna wada serca polegająca na ubytku przegrody międzyprzedsionkowej i niedomykalności zastawki trójdzielnej. Wiedziałam, że dopóki nie zoperujemy serca córki, będziemy drżeć o jej życie. W każdej chwili mogło dojść do śmiertelnie niebezpiecznych zatorów w naczyniach wieńcowych, zaburzeń rytmu serca i niewydolności prawej komory.
Trudny poród, a teraz to…
Boże Narodzenie mieliśmy już spędzić we troje. Na kilka dni przed porodem byłam przeszczęśliwa, że wkrótce przytulę swoją upragnioną córeczkę. Ogromnie się cieszyliśmy. Nikt nie spodziewał się, że Wiki urodzi się chora. Badałam się regularnie, brałam witaminy, dbałam o siebie i lekarze mnie zapewniali, że Wikusia będzie zdrowa. Pytałam. Sprawdzałam. Poszłam na kontrolę do specjalisty od wad genetycznych, który podkreślił, że wszystko jest w porządku. Kiedy po porodzie doszłam już do siebie, a zajęło mi to 1,5 miesiąca - nie mogłam siadać, bo mnie tak pocięli - udałam się do innego lekarza z badaniem USG. On spojrzał i od razu zobaczył wadę serca. Natomiast lekarze, którzy mnie prowadzili, nie dostrzegli tego albo nie chcieli mi powiedzieć. Sama nie wiem.
Miała Pani do nich żal?
Bardzo to przeżywałam… Żal też się pojawił. Nawet nie wiem, jak to opisać. W mojej głowie pojawiły się pytania: "Dlaczego?", "Co się takiego stało?". Pamiętam, jak położna do mnie przyszła i powiedziała, że miałam szczęście w nieszczęściu, że warunki fizjologiczne pozwoliły mi na urodzenie tak dużego dziecka. Została przetrzymana w moim brzuchu i nie było mowy o cesarskim cięciu! Wiki nie dość, że ważyła prawie 4,5 kg, to miała 59 cm długości, ale na tle tego, co nas czekało, to było najmniej ważne.
Mowa o szeregu wad wrodzonych?
Tak. Przez nieprawidłowe zrośnięcie się szwów, czaszka Wikusi była zdeformowana. Mając 4,5 miesiąca, musiała przejść operację główki. Dzięki niej nie doszło do uszkodzenia mózgu. Kiedy stawiliśmy czoła jednej wadzie, rozpoczęła się walka z kolejną. Córka była bardzo wiotka i słaba. Nie mogła się przekręcić z brzucha na plecy. Miała przykurcze w stopach i kolanach. Potrzebowała intensywnej rehabilitacji. Musieliśmy ratować jej serduszko. Jeździliśmy z mężem od szpitala do szpitala. Nikt nie był w stanie nam pomóc, ponieważ każdy obawiał się ukrytych wad Wiki. Traciliśmy nadzieję.
Próbowali Państwo szukać pomocy za granicą?
Po nieudanej próbie w Zabrzu, kiedy lekarzom nie udało się wstawić implantu i wykonać plastyki zastawki trójdzielnej - tak. Nie mogliśmy się poddać. Znaleźliśmy profesora Edwarda Maleca z Kliniki Uniwersyteckiej w Munster (Niemcy), który powiedział, że podejmie się operacji. Niestety nie było nas na nią stać. Musieliśmy zorganizować zbiórkę. Dzięki ludziom dobrego serca udało się. Wiki serduszko zostało naprawione. Czekało nas kolejne wyzwanie. Rok później córka musiała przejść kolejną operację polegającą na wydłużeniu ścięgien Achillesa. Niestety zabieg nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Kolejna zbiórka. Kolejna próba. Udało się. To była bardzo poważna kompleksowa operacja obu nóg. Skrócili jej kości udowe o 5 cm i włożyli druty. Bolało, płakała, nie spała w nocy. Podczas ćwiczeń wiedzieliśmy, że musimy stosować się do zaleceń lekarzy i rehabilitantów. Patrząc na cierpienie swojego dziecka, serce się kraje. Chciałabym wziąć na siebie ten ból, ale nie jest to możliwe. Możemy jedynie ulżyć jej w cierpieniu i kochać z całych sił.
Jak obecnie czuję się Wiki?
Od operacji minęło 6 miesięcy i potrafi już przejść krótkie odcinki, kiedy trzyma się ją rączkę. Choć Wikusia robi duże postępy, to jej codzienność jest prawdziwą walką. Pierwszy etap operacji poszedł zgodnie z planem. Niestety przez długotrwałe chodzenie na kolanach pogorszyła się rotacja w podudziach i stopach. Lekarze powiedzieli, że powinna przejść jeszcze drugi etap operacji. Kiedy już pewnie się poczuje chodząc, to będą chcieli przeciąć kość pod kolanem i obrócić do linii prostej. Wiktoria od urodzenia wymaga opieki całodobowej. Do tej pory potrzebuje pomocy we wszystkich podstawowych czynnościach. Jest dziewczynką bardzo dzielną, pogodną i dążącą do celu. Wiele mnie nauczyła.
"Dla córki zrobię wszystko"
Operacje, rehabilitacje, ciągły stres, walka – skąd czerpie Pani siłę?
W moim życiu bywało różnie. Kiedy miałam 5 lat, zmarła moja mama. Jako 16-latka musiałam pożegnać tatę. Bardzo przeżyłam te straty. Musiałam jakoś sobie radzić. Zdobyłam zawód fryzjerski. Doczekałam się nawet własnego salonu, który bardzo dobrze prosperował. Mam wspaniałego męża, który ogromnie mnie wspiera. Po tych wszystkich trudnych chwilach myślałam, że w końcu się ułoży i będę szczęśliwa. Tak było. Do czasu, kiedy nie mogłam zajść w ciąże. Potem po urodzeniu Wiki miałam pretensje. Pytałam: "Dlaczego mnie to spotkało?", "Czemu moje dziecko musi tak cierpieć?". Szukałam odpowiedzi na te pytania w moim sercu i dostałam je. Jakbyśmy mieli zdrowe dziecko, firmę i dobrze nam się wiodło, nasze towarzyskie życie, by kwitło, ale... los chciał inaczej. Urodziło się nam bardzo chore dziecko i wielu dotychczasowych "przyjaciół" odwróciło się od nas. Było mi bardzo przykro i nie rozumiałam - dlaczego tak postąpili. Na szczęście na naszej drodze Bóg postawił ludzi o wielkich i dobrych sercach niosących bezinteresowną pomoc, wspierających nas dobrym słowem, pomocą i modlitwą. Powiem szczerze, że przetrwałam to wszystko tylko dzięki Bogu. Modlę się codzienne i powierzam swoją córkę. Każdego dnia widzę te małe cuda, jak mówi: "Mami" "Tati", uśmiechnie się, coś pokaże. Dla mnie te małe gesty są kolosalne i to one dają mi siłę.
Poświęciła Pani całe swoje życie córce…
Wikusia skradła nasze serca. Kocham ją nad życie. To jest nasze jedyne dziecko. Gdyby jej się coś stało, to bym tego nie przeżyła. Nieraz, gdy zawożę córkę do szkoły oddalonej o 26 km od naszego domu, czekam na nią, aż skończy zajęcia i to jest jedyny moment, kiedy mogę usiąść na ławce w parku i odetchnąć. Odciąć się od tego wszystkiego, zregenerować. Oczywiście nie mogę narzekać. Wikunia jest bardzo grzeczna, pogodna, uśmiechnięta, ale jak zajmuję się domem, to muszę na nią bardzo uważać. Przyzwyczaiłam się już do takiego trybu życia i nie wyobrażam sobie codzienności bez Wiki.
Rozważała Pani powrót do pracy?
Początkowo byłam pewna, że wrócę. Jednak walka o zdrowie córki pochłonęła cały mój czas. Przez noszenie dziecka i ciągły stres mój organizm daje się we znaki. Niestety, mąż musi zarabiać na życie. Bardzo o nas dba, żeby niczego nam nie brakowało, a ja - opiekuję się Wiki. Wszystko spadło na moją głowę. Staram się, jak mogę, bo jak teraz odpuszczę, to nie wiem, co będzie. Muszę nauczyć córkę, żeby samodzielnie jadła, sama się przebrała, znała godziny, potrafiła pójść do sklepu. Musi to wiedzieć, by potrafiła sobie dać radę, gdy mnie zabraknie. Dlatego robię wszystko, by mieć pewność, że sobie poradzi. Wiem, że nie będzie w pełni zdrowa, ale jest olbrzymia różnica pomiędzy tym, co było kiedyś, a tym, co jest teraz. Gdy niektórzy widzą Wiktorię po czasie, mówią: "Boże, przecież ona była leżącym dzieckiem. Nie dawali jej żadnych szans. Miała być roślinką, a ona chodzi".
A jak Wiktoria radzi sobie w szkole?
Wiktoria wszystko rozumie, ale nie mówi. Przeszła w życiu już tyle, że wydaje mi się, że to ją zablokowało. Natomiast, gdy proszę, by pokazała w książeczce, gdzie jest kokarda na spódniczce, bez problemu wskazuje. Jak jesteśmy na spacerze i widzi kaczki, podśpiewuje: "kwa, kwa, kwa". Może z biegiem czasu zacznie mówić. Większość czynności zaczęła wykonywać z opóźnieniem. Natomiast przed zapisaniem jej do szkoły udałam się do poradni pedagogicznej, gdzie specjalistka zasugerowała mi, żeby Wiktoria chodziła do specjalnej szkoły. Powiedziała wprost: "Nauczycielka będzie tłumaczyła tabliczkę mnożenia, a Wiktoria i tak tego nie zrozumie. To strata czasu, a w szkole specjalnej będzie miała dodatkowe zajęcia, terapię". Bardzo broniłam się przed tym pomysłem. Dotarło jednak do mnie, że w zwykłej szkole dzieci wybiegłyby na 15-minutową przerwę, a ona siedziałaby sama w klasie. Z bólem serca zdecydowałam, że musi uczęszczać do specjalnej szkoły w Lublinie. W zeszłym roku Wiktoria poszła do pierwszej klasy, ale przez operacje więcej jej nie było, niż była. Wróciliśmy dopiero w marcu br. Zastanawialiśmy się, czy cofnąć Wiktorię o rok, by mogła nadrobić materiał. Na szczęście inni rodzice wstawili się za nią i cofnęli całą klasę. Nauczycielka w klasach 1-3 ma bowiem taką możliwość. Jestem im za to bardzo wdzięczna. W klasie Wiki dzieci mają podobne schorzenia i nauczycielki pracują nad nimi. Chcieliśmy nawet przeprowadzić się do Lublina, żebym nie musiała codziennie pokonywać przeszło 100 km. Jeżdżę dwa razy dziennie. Niestety, ale ceny mieszkań poszły tak w górę, że odrzuciliśmy ten pomysł. Na szczęście w sytuacjach awaryjnych zawsze mogę liczyć na pomoc teściowej i bliskiej sąsiadki.
Zobacz wideo: Fundacja TVN buduje Centrum Psychiatrii Dzieci i Młodzieży
Za chwilę Dzień Matki. Domyślam się, że to wyjątkowe dla Pani święto.
Oczywiście! W końcu świętuję narodziny mojej kochanej córeczki. Tego dnia od Wikusi zawsze dostaję laurkę i dużo buziaczków. Jest bardzo całuśna. Ponadto z mężem marzymy o drugim dziecku. Chcemy, by Wiktoria miała rodzeństwo. Niestety nie jest nam to dane. Być może to jeszcze nie ten czas…
Fundacja TVN - jak pomóc?
Wiktoria Bednarz z pomocy Fundacji TVN korzysta od 2016 r. Osoby, które chciałaby wesprzeć organizację mogą to zrobić:
- wysyłając SMS o treści "Pomagam" pod numer 7356 (koszt SMS 3,69 zł z VAT);
- wysyłając przelew na Telefon BLIK na numer 509 559 966;
- wpłaty na konto PL 25 1140 1010 0000 2581 1800 1001;
- bezpośrednio na stronie Fundacji TVN.
Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@discovery.com
Jesteśmy serwisem kobiecym i tworzymy dla Was treści związane ze stylem życia. Pamiętamy jednak o sytuacji w Ukrainie. Chcesz pomóc? Sprawdź, co możesz zrobić. Pomoc. Informacje. Porady.
Zobacz też:
- "Siła jest kobietą". Pomaga w hali dla uchodźców wojennych. "Sytuacja była nie do opanowania"
- Matka i córka uciekły z Mariupola, a ojciec został w Azowstalu. "Gdyby nie my, to nie miałby już żadnej nadziei"
- Zdjęcie jej twarzy stało się symbolem wojny w Ukrainie. "Szkło raniło moją twarz i oko"
Autor: Dominika Czerniszewska
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne