Kucharka z Czarnobyla wspomina pracę po wybuchu reaktora. "Sama chciałam tam jechać"

Kucharka z Czarnobyla
Walentyna Timofiejewna uwielbia gotować i z powodzeniem realizuje się w tym zawodzie. Podczas wieloletniej pracy miała okazję prowadzić, tuż po wybuchu reaktora jądrowego, jedną z pięciu stołówek znajdujących się w Czarnobylu. O swoich perypetiach z tego okresu opowiedziała Witoldowi Szabłowskiemu, autorowi książki "Rosja od kuchni". Oglądaj Dzień Dobry TVN w niedzielę, 14 listopada, aby poznać więcej niezwykłych bohaterek z Ukrainy.

Walentyna Timofiejewna - kucharka z Czarnobyla

Walentyna Timofiejewna pracowała w elektrowni jądrowej w mieście Warasz jako kelnerka oraz kucharka w stołówce "Leśna Pieśń" i przez pewien czas pełniła również obowiązki dyrektora tej placówki. Po wybuchu reaktora w Czarnobylu została oddelegowana do tego miasta, by przygotowywać posiłki dla likwidatorów skutków awarii.

- To był poniedziałek, maj. Przyjechali ludzie z Czarnobyla. (...) Opowiadali, że ludzie uciekali stamtąd - kto, jak tylko mógł. Powiedziałam, że nie może tak być, ale oni mówili to na serio. Co dwa tygodnie wysyłano z naszej elektrowni brygadę. Nasz kierownik żywienia zbiorowego był na delegacji w Czarnobylu, wrócił i mówi: "trzeba silnego kierownika produkcji". Powiedział, żebym się nie martwiła, bo będę tylko organizowała pracę – wspomina kobieta.

"Sama chciałam tam jechać"

Kucharka wykazała się niezwykłą odwagą, ponieważ dobrowolnie pojechała do Czarnobyla, by pomóc tamtejszym ludziom i prowadzić stołówkę. Przyznaje, że nie brakowało momentów, w których się bała.

- Sama chciałam tam jechać – przyznała kobieta. – Miałam legitymację partyjną i to był mój obowiązek. Mogłam odmówić, bo miałam małe dzieci: jedno w wieku sześciu, a drugie w wieku pięciu lat. Wiedziałam, co tam się dzieje, ale dopiero gdy przywieziono nas do pracy, wtedy ogarnął mnie strach. Trzeba było zmienić ubrania. Dali nam ochraniacze na obuwie, białe ubrania, czapki kucharskie, maseczki. Od razu nas uprzedzono, żebyśmy starali się mniej czasu spędzać na zewnątrz. Poproszono, żebyśmy rano i wieczorem zmieniali ubrania ochronne. Wszędzie przeczytać można było napisy, że należy znajdować się w pomieszczeniu, bo tam promieniowanie jest dziesięć razy niższe – dodała.

Walentyna Timofiejewna dyrektorem najlepszej czarnobylskiej stołówki

Ciężka, bo codzienna, osiemnastogodzinna praca kucharki i jej zespołu została doceniona, ponieważ stołówkę uznano za najlepszą w całej elektrowni.

- Jednej sytuacji nie zapomnę do końca życia. Po śniadaniu na stołówkę przyszła jakaś kobieta. Pytam: "dziewczyny, czy tam coś jeszcze zostało, żeby nakarmić człowieka?" A one mówią, że nic nie ma. Więc poprosiłam, żeby coś znalazły – sera pokroiły, kostkę masła dały, kawę, jajecznicę, kanapkę. Żeby coś wymyśliły. A ona przychodzi i pyta, kto jest u nas kierownikiem produkcji. Wstaję i odpowiadam przestraszona, że ja – wspominała kucharka. - A ona: "a dlaczego tak cicho? Dzisiaj na komisji rządowej powiedziano, że Wasza stołówka została najlepszą ze wszystkich w czarnobylskiej elektrowni atomowej". I mówię: "Uff, ale mnie pani przestraszyła. Myślałam, że chce Pani coś zjeść, a my nic nie mamy". Uważam, że to nasz obowiązek – nakarmić człowieka.

Oglądaj Dzień Dobry TVN w najbliższą niedzielę. W programie wyemitujemy pełny reportaż o cichych bohaterkach z Czarnobyla.

Witold Szabłowski o konkursie kucharek

Materiał powstał przy współpracy z autorem książki "Rosja od kuchni" – Witoldem Szabłowskim, który opowiedział nam o pracy nad materiałem oraz swoją książką.

W jaki sposób dowiedział się Pan o konkursie kucharek zorganizowanym w czarnobylskiej elektrowni?

Od samych kucharek. W książce jest rozdział o kucharkach, które były w pierwszej brygadzie rzuconej do Czarnobyla zaraz po katastrofie reaktora. Jak jedna z nich powiedziała: "nawet na wojnie pierwsze jadą kucharki, żeby gotować żołnierzom, tak samo one – zostały skierowane tam po to, by gotować tym, którzy walczyli z tym reaktorem po wybuchu". Te panie tam jeździły. Niektóre były przez miesiąc i wracały, niektóre były po kilka razy, więcej niż miesiąc. Były bardzo zwartą grupą, angażowały się w swoją pracę, bo wiedziały, że ludzie idą na śmierć, więc dbały o to, żeby chociaż jedzenie było dobre. I po pół roku dowiedziały się ze zdziwieniem, że przeprowadzono konkurs i że one ten konkurs wygrały. Że jakaś komisja, ludzie poprzebierani, którzy udawali klientów tej stołówki, chodzili po wszystkich stołówkach i sprawdzali, w której to jedzenie jest najlepsze, czyli najsmaczniejsze, najładniej podane, w której jest najmilsza obsługa. I te panie, które są bohaterkami, wygrały w każdej z tych kategorii.

Książka Witolda Szabłowskiego od kuchni

Skąd tak naprawdę pomysł napisania książki o znaczeniu kuchni w Rosji? Co Pana skłoniło do podjęcia tego tematu?

Dwa lata temu napisałem książkę o kucharzach dyktatorów. Zobaczyłem, że kucharze mają niesamowitą wiedzę i spostrzeżenia i, że taki sposób opowiadania o świecie, o historii od kuchni czy przez uchylone kuchenne drzwi jest ciekawy, bo jedzenie jest ciekawe. Mnie zawsze interesowało, co ludzie jedli w ważnych momentach historycznych. Po tych kucharzach dyktatorów stwierdziłem, że teraz jest kolej na Rosję, zwłaszcza, że jest ona bardzo ciekawa pod kątem kulinarnym, bo jest takim krajem, gdzie jedzenie jest bardzo mocno związane z propagandą, gdzie za Stalina wymyślono, że jedzenie jest jednym z elementów, na którym się prowadzi wojnę propagandową. I od Stalina najpierw Związek Radziecki, a potem Rosja bardzo konsekwentnie się tego uczyła. Właściwie każdy kucharz w Związku Radzieckim, a przynajmniej każdy kucharz Kremla to jest trochę taki żołnierz w tych różnych wojnach, które Kreml toczy.

Witold Szabłowski o zaskoczeniach i kłopotach reportera

Czy było coś takiego, co – biorąc pod uwagę również Pana doświadczenie reporterskie – Pana zaskoczyło, zszokowało?

Jest bardzo dużo takich momentów. Pierwszym takim zaskoczeniem było, jak dowiedziałem się, że szczątki ostatniego rosyjskiego cara to są tak naprawdę zmieszane szczątki cara i jego kucharza. Z kolei kucharz z łodzi podwodnej opowiadał mi, jak na pół roku, w czasie istnienia Związku Radzieckiego, wypływali na wody NATO i przez ten czas stu mężczyzn zamkniętych na łodzi podwodnej, atomowej musiało sobie dać radę ze sobą, z testosteronem i jak on ich karmił, dosypywał im do jedzenia jakieś środki uspokajające, żeby się tam nie pozabijali nawzajem. Albo te kucharki z Czarnobyla właśnie i to, że komuś przyszło do głowy zorganizowanie konkursu w takim momencie – tu płonie reaktor, świat cały w ogniu, a tu ktoś robi konkurs na najlepszą stołówkę.

Czy napotkał Pan jakieś przeszkody, pracując nad tematem kuchni w Rosji?

Przede wszystkim to kręcę się trochę wokół tajemnic, bo Kreml wcale nie chce, żeby pokazywać, jak dokładnie te różne mechanizmy związane z robieniem propagandy działają i na przykład takie docieranie do kucharzy, którzy pracowali na Kremlu i wypytywanie ich o różne tajemnice nie jest łatwym zadaniem. Trzeba było troszeczkę pochodzić, zdobyć zaufanie, pójść z właściwymi ludźmi, zaprzyjaźnić się, więc to na pewno. Docieranie do tych ludzi było skomplikowane. Chociażby kucharz z łodzi podwodnej, o którym opowiadałem, składał przysięgę, że on nie będzie o tym z nikim rozmawiał. Także zdobywanie zaufania, to było najtrudniejsze – sprawianie, by chcieli się otworzyć.

Zobacz także:

Autor: Milena Jaworska

Reporter: Szymon Brózda

podziel się:

Pozostałe wiadomości