Siła jest kobietą. Ratowniczka medyczna i techniczka dostępu linowego: "To nie jest zawód często wybierany przez kobiety"

Fot. Maciek Stępniak Adventure Photographer
Fot. Maciek Stępniak Adventure Photographer
Jedna kobieta. Dwa etaty. Za dnia twardo stąpa po ziemi, zajmując się pacjentami jako ratownik medyczny, a po godzinach – z głową w chmurach – podciąga się na linie i jako jedna z nielicznych kobiet w Polsce wykonuje pracę alpinistki przemysłowej. - Czasem jest niewygodnie, trochę ciężko, uprząż się wpija, ale daje to mnóstwo satysfakcji – mówi. Poznajcie historię Ani Pielaszkiewicz.

Każda jest inna. Każda wyjątkowa. Każda ma różne cele i marzenia, inną historię do opowiedzenia. Łączy je jedno. Bohaterki tego cyku udowadniają, że siła jest kobietą.

Kobieca siła ratownictwa medycznego

Dominika Czerniszewska: Dlaczego zdecydowałaś się zostać ratownikiem medycznym?

Ania Pielszakiewicz, ratowniczka medyczna i alpinistka przemysłowa: Jako nastolatka należałam do wolontariatu ratowniczego. Chodziłam na warsztaty, na których pokazywano, jak udzielać pomocy. W planach miałam jednak dostanie się do Szkoły Pożarniczej w Warszawie. Mój tata był strażakiem, więc z ratowniczym środowiskiem związana byłam od dziecka. Niestety na egzaminie sprawnościowym nie wyszło mi podciąganie się na drążku. Postanowiłam rozpocząć studia z ratownictwa medycznego na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

Personel medyczny w pierwszej fazie pandemii spotkał się z wieloma gestami solidarności – w tym ze słynną akcją "Brawa dla medyków". Czy poczuliście się wówczas docenieni, gdy okrzyknięto was bohaterami?

I ja, i medycy, których znam, nie chcieliśmy być okrzyknięci bohaterami. Dla nas to był kolejny dyżur, kolejny dzień pracy. Byliśmy zestresowani, jak to się będzie rozwijało. Procedury i sytuacja zmieniały się dynamicznie. Trzeba było się dopasować i działać. Robiliśmy to samo, co na co dzień - opiekowaliśmy się pacjentami, ale musieliśmy się przyzwyczaić do nowych warunków. To nie jest żadne bohaterstwo, tylko nasza praca, na którą się zdecydowaliśmy.

Miałaś interwencje, po których ciężko było ci się pozbierać?

Są rzeczy, które pamiętam do dziś, również ze swoich praktyk w trakcie studiów. Nie miałam jednak takich zdarzeń, po których chciałabym porzucić ratownictwo. Ale nie jest też tak, że się o tym nie myśli po pracy. Gdy spotykamy się z medykami po godzinach, zdarza się nam rozmawiać o pracy. To jest też forma przepracowania ciężkich tematów, które kogoś spotkały na dyżurach. W końcu to nasza praca, nasz zawód. Gdy człowiek stara się zachować zdrowy rozsądek i daje sobie czas na regenerację, to da się zachować spokojną głowę. Warto też zrobić sobie przerwę – raz na jakiś czas.

Ratowniczka medyczna pracująca na wysokości

Dla Ciebie tą formą regeneracji jest alpinizm przemysłowy? Jak łączysz te dwa zawody?

Bywa trudno. Doba niestety się nie rozciągnie, ale jedna praca umożliwia oderwać się od drugiej. Każda z nich pozwala mi się spełniać w różnych dziedzinach i daje dużo satysfakcji. Bycie ratownikiem to mój zawód, a liny to hobby, które stały się drugą pracą. Działając w oddziale ratunkowym, musisz zająć się poszkodowanym. Jesteś skupiona na pacjencie. Warto więc mieć chwile na odreagowanie, bo sytuacje są różne. Nieraz stresujące. Gdy pracuję z liną, pozwala mi to fizycznie się zmęczyć. Muszę jednak być skupiona, by nie zrobić głupoty. Ale to inna forma koncentracji niż podczas dyżuru. Dyżur zawsze był priorytetem, a reszta w tzw. wolnym czasie. Natomiast od 4 miesięcy nie dyżuruję. Zrobiłam przerwę i zajęłam się pracą w ośrodku szkoleniowym. Tęsknię za ratownictwem, planuję niedługo znów podjąć dyżury - tym razem w Zespole Ratownictwa Medycznego, czyli "na karetce".

Przybliżysz zatem kulisy swojej obecnej pracy?

Obecnie pracuję w ośrodku szkoleń wysokościowych w Gdańsku. Prowadzę głównie zajęcia z pierwszej pomocy oraz podstawowy pakiet szkoleń dla techników, którzy zaczynają swoją przygodę z branżą wiatrową. Z ludźmi, z którymi obecnie pracuję, poznaliśmy się trochę przez przypadek. Ze znajomymi zapisaliśmy się na zawody w Czechach. Była na nich grupa techników z Gdańska, którzy zaczynali rozwijać ośrodek. Ze względu na uprawnienia i zawód ratownika medycznego, zaproponowali mi współpracę. Zgodziłam się.

A jak rozpoczęła się twoja przygoda z alpinizmem?

Od sportowej "zajawki" i wypadów ze znajomymi. Zawsze lubiłam mało typowe rozrywki. Trafiłam do środowiska, które fascynowało się skokami na tyrolkach, na bungee, zjazdami na linach. Co ciekawe, poznaliśmy się przez zawody ratownicze. Na którymś wyjeździe dostałam zaproszenie na skoki na wahadle oraz skakanie na linach z mostów. Nie trzeba było mnie namawiać. Pojechałam. Od tamtej pory zaczęłam bardziej interesować się linami. Odbyłam szkolenie survivalowe organizowane przez dwóch wojskowych w Dolinie Kobylańskiej niedaleko Krakowa. Jednym z zadań było budowanie stanowisk i zjazdy na podstawowych przyrządach oraz nauka asekuracji. Pokazali mi też, jak dopasowywać uprząż. Na kolejnym wyjeździe linowym uczyłam się zjeżdżać. Szybko zaczęło mi się to podobać. Ściągnęłam trochę materiałów do domu, dostałam trochę sprzętu od znajomych. Postanowiłam zrobić kurs IRATA ( IRATA International–Międzynarodowe Branżowe Stowarzyszenie Przemysłowych Techników Dostępu Linowego - przyp. red.), który daje międzynarodowe uprawnienia z zakresu pracy w dostępie linowym. W tej chwili jestem na poziomie pierwszym, czyli L1. Są trzy poziomy, jeśli chodzi o techników dostępu linowego. Nad technikiem z trójką jest instruktor, a najwyżej jest asesor, który może przeprowadzać egzaminy.

Archiwum prywatne

Szybko przełamałaś strach?

Na samym początku trochę się bałam. Musiałam nauczyć się zaufać sprzętowi. Najpierw trzeba go poznać, więc początki bywały stresujące. Lubię próbować nowych rzeczy i troszeczkę naginać te swoje granice. Jak się skupisz na zadaniu, to ten strach schodzi na drugi plan. Jak opanujesz poruszanie się na linach, to wykonujesz wszystko odruchowo. Jeśli nie zachowujemy się brawurowo i pamiętamy o bezpieczeństwie, to minimalizujemy ryzyko wypadku. Jednak jakby coś się wydarzyło, to konsekwencje wypadków mogą być znacznie poważniejsze niż w innych branżach.

Czym dla Ciebie jest alpinizm przemysłowy?

Alpinistyka przemysłowa to nie jest zawód sam w sobie. To bardziej metoda dostępu i wykonania pracy w trudnych warunkach.

Przyjęło się, że alpinista przemysłowy, to ten, co myje okna biurowców…

To tylko jedno z zadań. Wielu techników linowych od tego zaczyna, bo wtedy łatwiej wkręcić się w tę branżę. Później w zależności od tego, jakie masz uprawnienia i plany na dalszy rozwój, działasz inaczej. Sama musiałam opanować szlifierkę, wiertarkę. Alpinizm obejmuje wiele gałęzi przemysłu – od budowania turbin wiatrowych po maszty GSM. Potrzebne są przeróżne zawody: mechanicy, elektrycy, inspektorzy. Są miejsca, gdzie warto być specjalistą w wąskiej dziedzinie i dodatkowo zdobyć uprawnienia. Można wówczas znaleźć bardzo ciekawą pracę. Oczywiście można też być alpinistą bez konkretnego zawodu.

Kobieta-alpinistka

A jak alpiniści reagują na koleżankę po fachu?

To jest tak wąska branża, że większość się zna lub kojarzy. Kobiet w niej jest bardzo mało, więc zazwyczaj środowisko reaguje sympatycznie. Zdarzają się niektórzy pytający, czy na pewno jest to właściwa osoba na właściwym miejscu. Bywają niemiłe komentarze - jak w każdej branży – ale w sumie to rzadkość.

Natomiast, gdy poruszasz się w linach, to nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Jak ktoś jest sprawny fizycznie, ma koordynację ruchową, to będzie dawał sobie radę. Podstawą jest wydolność, wytrzymałość, ale siła też jest ważna. Wiadomo – przy pracy w bardzo trudnych warunkach, gdzie jest problem z kotwiczeniem się, budowaniem stanowisk – te różnice będę widoczne. Ale po to ma się cały ten sprzęt, liny, by sobie tę pracę ułatwiać. Mężczyźni też nie zawsze działają typowo siłowo… Zdarza się, a czasami jest to po prostu szybsze, chwycić coś - jak to się mówi z buły i podciągnąć. Liny dają ten komfort, by zbudować sobie układ wyciągowy, wykorzystać prawa fizyki i za pomocą bloczków dźwignąć dużo większy ciężar bez większego wysiłku. Mężczyźni też z tego korzystają. Ale nie da się ukryć, to nie jest zawód często wybierany przez kobiety.

Archiwum prywatne

Jakie najczęściej masz zlecenia?

Zanim zajęłam się szkoleniami, miałam niewiele prac typowo projektowych. Przede wszystkim drobne montaże konstrukcji lub przykręcenie czegoś na wysokościach. Wciąż rozwijamy ośrodek, więc obecnie jest sporo zadań do wykonania na konstrukcjach w hali.

Jakie są najważniejsze zasady Waszej pracy?

Jeśli pogoda nie sprzyja, warunki atmosferyczne są niebezpieczne, to pracę się przerywa, bo jest ryzyko wypadku. Ta zasada obowiązuje każdego technika linowego. Należy mieć świadomość różnych zagrożeń. Gdy jest źle przygotowane stanowisko, na przykład w pobliżu ostrych krawędzi czy gorących przedmiotów, należy wszystko odpowiednio zabezpieczyć. Tak, by liny nie zostały uszkodzone. Oprócz umiejętności należy mieć badania wysokościowe do pracy powyżej trzech metrów. Coraz więcej firm kieruje też swoich techników na szkolenie. IRATA to niejedyny kurs do pracy na linach, ale chyba jest najbardziej rozpoznawalny.

Trudno jest zdobyć uprawnienia?

Nie musisz mieć doświadczenia, żeby rozpocząć kurs. Warto jednak się tym zainteresować i czuć temat. Na szkoleniu wszystko wykładane jest od podstaw. Trwa ono zazwyczaj 4-5 dni, a 6. dnia jest egzamin. Ale nie jest tak, że zapłacisz za kurs i masz pewność, że zdasz. Nie możesz popełnić błędu. Najpierw zdajesz na "jedynkę", a później trzeba mieć odpowiednią liczbę wypracowanych godzin, by móc podejść do szkolenia i egzaminu na drugi czy trzeci poziom.

Oprócz braku lęku wysokości trzeba mieć jakieś specjalne predyspozycje?

Chęci i sprawność fizyczna pomagają. Pandemia spowodowała, że ludzie się przebranżawiają. Zwłaszcza ci, którzy stracili pracę. Do ośrodka zaczęły przychodzić przeróżne osoby, by zrobić uprawnienia na turbiny wiatrowe czy liny. To byli i kierowcy, i osoby, które pracowały w gastronomii. To pokazuje, że można zupełnie zmienić branżę i w każdej chwili w to wejść. Tylko trzeba mieć trochę zapału i przede wszystkim dobrze się w tym czuć. Czasem jest niewygodnie, trochę ciężko, uprząż się wpija, ale daje to mnóstwo satysfakcji, bo to jednak zajęcie, które nie jest dostępne dla każdego. Jest nietypowe i nie każdy chce się tego podjąć.

Dodatkowo trzeba zaufać drugiej osobie. Nigdy nie wchodzi się w pojedynkę. Należy sprawdzić samego siebie, czy ma się wszystko dobrze zapięte, czy sprzęt nie jest uszkodzony, uprząż nie jest przetarta i wszystko działa. I tak samo należy zerknąć na kolegę, z którym się idzie. Pilnujemy więc siebie samych i siebie nawzajem.

Zapewne wiele osób chce, żebyś ty była jego partnerem, bo jesteś ratowniczką…

Zdarza się, że padają komentarze: "O, w razie co to się nami zajmiesz", "Dobrze, że mamy ratownika w ekipie, nie ma się czego bać". Ale pracując na wysokości mam do wykonania konkretne zadania. Gdyby zdarzyła się jakaś nagła sytuacja, oczywiście będę działać, ale mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.

Zamierzasz dalej rozwijać się w tym kierunku?

Bardzo bym chciała, bo to nie jest też tak, że te uprawnienia nadawane są raz na zawsze. Każdy kurs ważny jest trzy lata. W tym czasie można zebrać godziny, które pozwolą ci przejść na wyższy poziom. Tak jak wspominałam na początku, chcę kontynuować też przygodę z ratownictwem. W tym roku w ramach akcji "Alpiniści dla WOŚP" myłam okna w szpitalu dziecięcym w Gdyni. Mam nadzieję, że za rok to powtórzymy.

Archiwum prywatne

Masz ciekawą historię do opowiedzenia? Chcesz zostać bohaterką cyklu Siła jest kobietą? Napisz do mnie: dominika_czerniszewska@tvn.pl

Zobacz także:

Siła jest kobietą. Mama-policjantka: "Gdy już leżę w łóżku, to i tak wstanę, by sprawdzić, czy zamknęłam drzwi na klucz"

"Dziennik Reni Spiegel" - wstrząsające świadectwo drugiej wojny światowej. Jego autorką była 15-letnia dziewczyna

Kobiety w męskim świecie chirurgów. "Wprowadzają równowagę i łagodzą nerwowe sytuacje"

Zobacz wideo: Taterniczki – kobiety na szczycie

Autor: Dominika Czerniszewska

podziel się:

Pozostałe wiadomości